Niedziela. Podaję
dzień tygodnia, tak wypada, kiedy się pisze coś w rodzaju pamiętnika. Dzień
długiego biegania. W tygodniu nie mam czasu na długie dystanse, zajmuję się
nimi w niedziele.
Długie czyli ile?
Pamiętam czas, kiedy pięć kilometrów wydawało się sporą odległością. Biegałam
głównie krótkie dystanse i to „pięć” brzmiało poważnie, choć nie aż tak, jak
„osiem”. Kiedy po raz pierwszy wyszłam, aby przebiec taki dystans, uważałam, że
przede mną poważne przedsięwzięcie. Potem przyszło dziesięć kilometrów,
piętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia pięć, trzydzieści. Dzisiejsze dziesięć,
które mam w planie, to miła przebieżka. Kiedyś? Dystans nie do przebycia.
Widzisz różnicę? Przebywszy tyle wiem dzisiaj, że da się tyle przebiec i
chociaż czasem musiałam przekroczyć granicę wytrzymałości, a to boli, powiem to
szczerze, bardzo boli, dowiedziałam się, że można. Dla mnie to cenna
informacja.
Myślę, że z
bieganiem jest podobnie, jak z pisaniem. Owszem, mogłabym nie męczyć się i
pisać poniżej moich możliwości, szybko, bezboleśnie, bez planu. Takie pięć
kilometrów w wolnym tempie, spacer. Przyjemnie, dobrze dla zdrowia. Nic nie
boli, nie jestem czerwona na twarzy, mam ładnie uczesane włosy, a nie zlany
wodą kołtun. Owszem, mogłabym tak pisać, jestem maszyną do pisania, spod moich
palców wyszły tysiące stron, kolejne sto czy dwieście beznamiętnie wystukanych,
bo temat mnie nie porusza – żaden problem.
Maraton to walka,
podobna do tej, którą muszę stoczyć z samą sobą, aby dać Wam kawałek solidnej
literatury. Wymaga przygotowania, planowania, poddania się pewnemu reżimowi,
jeśli chodzi o codzienny trening, jedzenie, picie (wierzcie mi, wypicie
dziennie trzech litrów wody to problem). Biegnę, bywa, że lekko, szybko, bywa,
że mi słabo, organizm buntuje się, aby kilometr czy dwa dalej zebrać się w
sobie i pozwolić mi znów przyspieszyć. Podobnie piszę moje książki: codzienny
reżim, konkretny plan, nie pozwalam sobie odstąpić od niego, tłumacząc się
brakiem weny. Nie ma weny? Musi być, podobnie jak muszę biec tyle, ile mówi
plan, jeśli chcę pokonać niedługo królewski dystans.
Czasem rozdział przychodzi
mi bez najmniejszego wysiłku. Piszę nawet nie rejestrując przyrostu tekstu. Potem
przychodzi kolejne sto stron, które wysysają ze mnie siły. Liczę znaki, nie
przybywa. Strona za stroną, ciągnę fabułę z mozołem. Bywa, że robi mi się źle
od tego pisania, jestem smutna czy poirytowana tak bardzo, że pies ucieka pod
koc, nie pomaga kawa, coca-cola light ani huśtanie się na krześle. Mam ochotę
rzucić tym wszystkim, zająć czymś poważnym. Albo napisać byle co, przecież
nikogo to nie obchodzi.