30.09.2014

Wałek kuchenny - zastosowania alternatywne

Dzień dobry! Dzisiaj chciałabym Was zaprosić do wspólnej pracy, w której bardzo ważną rolę odegra… Wałek kuchenny.


Techniki graficzne to techniki malarskie, pozwalające na powielanie rysunku w kilku kopiach, na papierze czy tkaninie (poza monotypią, która daje jedną kopię, ale też jest techniką graficzną). Do powielania służy wcześniej przygotowana matryca. Przykładem może być drzeworyt, linoryt czy sztych. Ponieważ większość z tych technik jest dość skomplikowana, bałaganogenna i czasochłonna, postanowiłam opracować własną technikę, dla której jeszcze nie mam nazwy. Spełnia warunki stawiane technikom graficznym, ponieważ pozwala powielić wzór na papierze, przypuszczam, że także na tkaninie. 

Potrzebne materiały

Czego potrzebujecie? Tradycyjnie zamieszczam zdjęcie. 


Koronka

Wystarczy syntetyczna, ale może być jakakolwiek inna. Świetnie nadają się fragmenty starych firan czy obszyć poduszek lub inne tkaniny tłoczone czy dziurkowane.

Karton

Potrzebujecie dwóch rodzajów: zwyczajnego papieru do drukarki (na tym powstanie forma) oraz papieru wyższej jakości, na którym odbijecie wzór. Ja użyłam papieru do akwareli, ale może być też papier do drukarki, zwykły kawałek kartonu, blok rysunkowy. Papier może być biały lub kolorowy, jak wolicie. Wzór możecie też odbić na tkaninie. Farba akrylowa, którą malowaliście ze mną w zeszłym tygodniu, może być stosowana na tkaninie. Trzeba ją zmieszać w proporcji 1:1 (jedna część farby i jedna część medium) z medium zmieniającym jej własności. Medium to środek chemiczny, wszystkie domieszki do farb określa się mianem "medium". To medium (polecam firmę Vallejo, do dostania w sklepach plastycznych) sprawi, że po wyprasowaniu nadruk będzie trwały i odporny na pranie.  Dziś skupmy się na kartonie, a tkaninę pokażę za jakiś czas. 

Ołówek

Do naszkicowania wzoru na kartonie. Uwaga, wzór odbije się odwrotnie niż rysujecie, to się wyjaśni za moment. 

Nożyczki, klej

Wycinamy nimi kawałki wzoru, a za pomocą kleju mocujemy do kartki ze wzorem.

Farby, pędzel

Wybierzcie kolor, w jakim ma być odbitka. Z jednego wzoru wykonać można tylko odbitkę w danym kolorze, jeśli chcecie zrobić kilka różnokolorowych prac, musicie zrobić tyle wzorów, ile chcecie uzyskać kolorów. Myślę, że to się za moment wyjaśni. 

Wałek

Musi być! W końcu to technika wałkowana. I jest nazwa!

Jak to wykonać?

1. Naszkicuj na papierze kontur wzoru. Nie przejmuj się, jeśli jest pokreślony, to nieistotne. Rysuj, aż uzyskasz kształt, który Cię zadowala. Ja narysowałam bardzo uproszczonego Rafę. Pamiętaj, że wzór odbije się odwrotnie, czyli narysowany Rafa, który patrzy w lewo na odbitce będzie zerkał w prawo.

2. Wypełnij naszkicowany wzór koronką. Wycinaj małe kawałki i naklejaj obok siebie. Najładniej wychodzi, jeśli masz kilka wzorów, które łączysz. Mój gotowy wzór przestawia się następująco:


3. Pokryj wzór farbą. Nie przesadzaj z grubością, bo wyjdą plamy, zamiast koronkowego wzoru.


4. Ułóż na pomalowanym wzorze kartkę, na której ma się odbić wzór. Dociśnij i przewałkuj kilkukrotnie. 

5. Podnieś i ciesz się swoją nową grafiką!


Wykończenie

W sklepach można kupić dość ciekawe ramki na zdjęcia. Grafiki wyglądają bardzo ładnie oprawione w taki sposób. Ostatnio przygotowałam serię trzech odbitek z Rafałem, dekorują korytarzyk, prowadzący do mojej pracowni. Ramki kupiłam za kilkanaście złotych w Leroy Merlin. 



Oczywiście nie musicie się ograniczać do grafiki z Rafą, możecie wykonać dowolny wzór: serduszko, choinkę na karty świąteczne, kwiaty, inne zwierzątka, co tylko chcecie. A jeśli wpadniecie na pomysł jakiegoś fajnego wzoru, koniecznie dajcie mi znać!

29.09.2014

I po maratonie

Z ogromnym żalem zrezygnowałam zaraz przed startem. Nie wiem jak to skomentować, niewiele mam do powiedzenia na ten temat. Pocieszyłam się wczoraj dziewięcioma kilometrami, które z powodu niedawnej choroby przyszły mi z trudem. 

Przez pierwszych osiem kilometrów nic mnie nie bawiło. Byłam zła, tak zła, że pokonałam pierwsze dwa kilometry w czasie poniżej sześciu minut każdy. Nie było to mądre, ale pomogło, zwolniłam. Potem jeszcze bardziej. A potem już było dobrze i uznałam, że nie ma co aż tak się irytować. Co się odwlecze… 

Oczekujcie mnie na starcie i na mecie kolejnego biegu.  

28.09.2014

Merengue to coś lepszego niż taniec

Niedzielną dawkę słodyczy przyjmę dziś w formie merengue. Jest to coś w rodzaju bezy. Deser poznałam na Minorce i potrafiłam pokonać kilka kilometrów, aby zjeść najlepszy, podawany w kawiarni „Ca’n Sintes” w Alaior. 


Myślę, że na smak tego prostego dania wpływało też wyjątkowo przyjemne otoczenie, w które przenoszę się, czatując przy piekarniku (gorąco) i sprawdzając, czy moje merengue za bardzo nie wyschły.


Aby przyrządzić merengue potrzebujesz:
1. Czterech białek jaj.
2. Szczypty soli.
3. 250 gram drobnego cukru (drobniejszego niż kryształ, jest w sklepach).
4. Paczuszki cukru waniliowego.

Co robimy? Błagam, przeczytaj zanim wsypiesz cukier do białek!
1. Ubijamy białka na sztywno TYLKO z solą. Uwaga, jajka należy sparzyć przed rozdzieleniem żółtek i białek, bo merengue nie pieczemy „na twardo”.
2. Posypujemy ubite białka cukrem i delikatnie mieszamy, aby połączyć go z pianą. Dodajemy w podobny sposób cukier waniliowy. Można też dodać prawdziwą wanilię.
3. Nagrzewamy piekarnik do 100 stopni. Nie włączamy termoobiegu, po prostu zwykłe grzanie.
4. Wykładamy naszą merenguową masę na papier do pieczenia czy blachę. Porcja to jedna łyżka. Porcje powinny być umieszczone w odległości 2 cm od siebie.
5. Wkładamy blachę do piecyka i pieczemy 40 minut. Sprawdzamy czy merengue są dobre. Znakiem dobroci jest zbrązowienie krawędzi. Nie pieczemy ich „na twardo”, mają być miękkie. Wyciągamy, albo niech chwilę dojdą i wyciągamy. Musicie być czujni.
6. Podajemy same lub z jogurtem naturalnym, dietetycznym.:))

Smacznego! 

27.09.2014

Wakacje lemingów


Wrzesień dobiega końca, czas zapomnieć o wakacjach. Myślę, że to ostatni moment, aby przypomnieć tekst o wakacjach właśnie. W zeszłym roku wygrał konkurs organizowany przez „Książkę zamiast kwiatka”. O czym? Krótko, zwięźle i na temat wakacji lemingów. Zapraszam do lektury, a także sięgnięcia po konkursowy zbiorek pod tytułem „Zdrowie konia”.


Wakacje lemingów

– W końcu! Jest prawie druga! Zdążyliśmy pójść na plażę, wrócić, pójść na basen, wrócić…
– Dzień dobry – przerywam ubranej w hotelowy szlafrok mieszkance czterysta dwanaście. – Czy mogę posprzątać pokój?
– Za moment! – odpowiada ze złością kobieta i trzaska drzwiami. – Zuzia, Bartek, zaraz wychodzimy! – krzyczy do dzieci. – Michał, zostaw w końcu kompa! Pomóż im się ubrać, założyć buty! Wszystko kurwa muszę robić sama... – Reszta zdania umyka, stłumiona trzaśnięciem łazienkowych drzwi.
Przysiadam na worku z brudną pościelą. Czekam. Jest duszno. Z dołu dobiegają odgłosy pracy kuchni. Opieram głowę o ścianę i zamykam na moment oczy.
Kobieta otwiera po trzech minutach. Ubrana jest w pasiastą sukienkę z bawełny, nawet ładną, ale przekładając ubranie przez głowę spłaszczyła natapirowany kok.
– Proszę wejść! – rozkazuje, machając udekorowaną charmsami ręką. – Oczekuję, że postara się pani bardziej, niż wczoraj – dodaje z przekąsem. – Chodzi przede wszystkim o ręczniki. Żądam wymiany codziennie. Podobnie z pościelą. Płacimy za hotel niemało. Więc wymagamy. Rozumie pani?
– Tak.
– Proszę tu ogarnąć i dokładnie poodkurzać – kontynuuje, a ja wpycham do środka wózek z ręcznikami i chemią. W pokoju panuje taki bałagan, że nie mogę wjechać dalej, niż za próg. Na podłodze walają się dziecięce ubrania i zabawki. Okruchy próbują ukryć fakt, że na piaskową wykładzinę rozlano czekoladowe mleko. Stolik okupują brudne szklanki, kartoniki po sokach, gazety, kosmetyki. Jest nawet garść plażowych kamieni, wysypujących się z opakowania po czipsach.
Kobieta prowadzi mnie do łazienki. Wskazuje szarawy nalot na wannie i ciemne obwódki wokół odpływów umywalek. Mam to usunąć. Kiwam głową i obiecuję, że tak zrobię. Wtedy dopiero wychodzi, grożąc, że w razie zastrzeżeń poskarży się w recepcji.
Odczekuję tyle, ile zajmuje zjechanie windą na parter. Ostrożnie odsuwam zasłonę, wyglądam przez okno, aby upewnić się, że nie wróci i zauważam całą rodzinę przed wejściem. Kobieta usiłuje wsadzić do wózka wyrywającą się trzylatkę. Dziecko macha rękami, wije się, ale matka brutalnie stawia na swoim. Zapina dziewczynce pasy, chwyta rączki wózka i rusza szybkim krokiem. Mąż i syn podążają za nią.
Idę do łazienki. Biorę z półki flakon w kształcie wazonu z kwiatami.
– Och, Lola – odczytuję nazwę. Pryskam się za uszami. Ładne. Założę się, że na mililitry takich nie dostanę. Nakładam pod oczy znaleziony przy umywalce krem Chanel i zabieram się za ścielenie.
* * *
Wchodzą: ona wystrojona jak na odpust, on kiedyś może wysportowany, dziś ze sporym brzuchem, dwoje złych jak osy dzieci. Zajmują miejsce w rogu. Wypuszczają z wózka trzyletnią dziewczynkę, która natychmiast rzuca się na dekorujące parapety petunie i obrywa ich pomarańczowe łebki. Udaję, że nie widzę – nie wolno mi zwracać gościom uwagi.
– Coś do picia? – pytam z uśmiechem, wręczając karty.
– Tyskie!
– Dla pani?
– Musisz od rana pić?– pyta kobieta męża, zamiast odpowiedzieć na moje pytanie.
– Muszę. Ty też się napij, będziesz milsza – radzi jej mężczyzna, kompletnie nie przejmując się tym, że słucham.
– Cola! Cola! – wrzeszczą dzieci. „Aggression drink razy dwa” zapisuję.
Przynoszę napoje i rodzina zamawia dwie pizze, pierś kurczaka z grilla i dorsza. Chwalę wybór, chociaż wiem, że ryba jest mrożona, a drób sprzed pięciu dni i zanoszę zamówienie do dusznej kuchni.
– Raz capri, raz hawaje, kura, dorsz! – przekrzykuję szczękanie garnków.
– Przyjąłem! – opowiada miotający się przy garnkach Stefan. Jak zwykle coś mu wykipiało. Nic dziwnego – jest po iberystyce i na gotowaniu zna się jak żaba na astronomii. Aneta, pomoc kuchenna i sprzątaczka, tak jak ja studiowała na akademii muzycznej w Gdańsku. Tylko stojąca przy frytkownicy Jadzia zdaje się być na miejscu. Kiedyś gotowała w ośrodku kolonijnym, ale odkąd upadł, nie ma stałej pracy. Pomaga u nas i w „Mewie”. Poza tym opiekuje się dwunastoletnim wnukiem, którego mama, jej córka, wyjechała do Anglii. Chłopak spędza całe popołudnia grając z kolegami w piłkę na tyłach „Vesuvio”. Kiedy się oddala, zwłaszcza w kierunku plaży, Jadzia się martwi.
Teraz wprawnie panieruje rybę i wrzuca ją do gorącego oleju, dorsz przez dwie minuty skwierczy i śmierdzi. Gotowego odsącza na sicie, przekłada na talerz, dekoruje frytkami i sałatą. W tym czasie Stefan ogarnia kurczaka, a Aneta z pomocą mikrofalówki – pizze.
Podaję dania gościom.
– Wasz obiadek! – uśmiecham się do dzieci i podsuwam im talerze. Nie cieszą się. Łypią na mnie spod grzywek.
– Nie będę tego jadł! – burczy chłopak.
– Nie scem! – wtóruje mu dziewczynka.
Wzruszam ramionami i odchodzę – niech rodzice radzą sobie sami z małymi malkontentami. Siadam za barem, a kobieta rozpoczyna przydługą przemowę o tym, ile kosztuje jedzenie nad morzem. Potem każe dzieciom jeść.
Słysząc „zjedz to”, siostra i brat jak jeden mąż rzucają się na podłogę i rozpoczynają pełne krzyków, łez i wierzgania przedstawienie, które ojciec postanawia uczcić kolejnym piwem. Przynoszę je po drodze przekraczając wijące się wokół stolika rodzeństwo.
W końcu wychodzą. Na stole zostaje kręgosłup dorsza – mężczyzna zjadł to, co zamówił, nadgryziony kurczak i dwie nietknięte pizze. W pustej popielniczce błyszczy dwuzłotowa moneta – napiwek. Wzdycham i zanoszę brudne naczynia oraz ledwo liźniętą hawajską i capri do kuchni.
– Pizzy nie jedli! – oznajmiam, stawiając wszystko na blacie nad zmywarką.
Jadzia natychmiast odrywa się od tarcia marchwi i wyciera dłonie w fartuch.
– Dam dzieckom – mówi i zabiera nietknięte talerze. Idzie na tyły. – Dziecka, pizza dla was! – woła wnuka i jego kolegów. Biegną tupocząc.
– Super! Ekstra! – siadają na progu i jedzą.
* * *
Zauważam ich natychmiast. Kłócą się zawzięcie. Idą, pyskują, nie zważając na dzieci. W końcu zatrzymują się przy moim straganie. Milkną. Kobieta koncentruje się na srebrnej biżuterii, mężczyzna teoretycznie pilnuje przychówku. W praktyce nie zwraca uwagi na to, że chłopiec raz po raz znika w pobliskim w salonie gier, a siedząca w wózku dziewczynka szarpie go za spodenki i domaga się plastikowego kościotrupa. „Scem, scem” powtarza do znudzenia.
– Nie! – rzuca w końcu opryskliwie ojciec do dziecka. Wtedy włącza się matka.
– Żałujesz jej? Zabawki za kilka złotych? – pyta.
– Nie! Po prostu w przeciwieństwie do ciebie nie wyrzucam pieniędzy w błoto!
– Zarabiam na siebie! – odparowuje kobieta.
– Na siebie, i na nic innego! – natychmiast odpowiada mężczyzna.
– Scem to! – powtarza mała.
– A ja to! – dodaje starszy od niej chłopiec, który na moment dołączył do rodziny i dotyka palcem żarówiastego obrazka z piasku, oczywiście "made in China".
Kończę esa do przyjaciółki. Przez chwilę obracam telefon między kciukiem i palcem wskazującym, a parka rozkręca się. Chce mi się śmiać z tego, jak bardzo są zacietrzewieni. Postanawiam uwiecznić kłótnię, żeby dla jaj posłuchać jej w Szczecinie z Alką albo rzucić na YouTube’a i włączam w komórce nagrywanie. Chowam trochę aparat, odwracam się i udaję, że sprzątam na półce z muszlami.
– Tobie zawsze jest żal, żal na rodzinę! – mówi ona.
– Przestań!
– Tak, mnie żałujesz, dzieciom, tylko dziwnie na samochód ci nie brakuje!
– Muszę mieć porządne auto, przecież nie będę do kurwy nędzy jeździł Focusem. Więcej niż wynosi rata za Beemę wydajesz na kosmetyczkę. Drugie tyle idzie na szkołę dla Bartka i przedszkole dla Zuzki!
– Może policzysz, ile wydajesz na wódę?! – krzyczy kobieta.
– Jaką wódę?!
Przesuwam się w kierunku regału z drewnianymi bibelotami typu latarnie morskie i mewy.
– Jaką?! Ostatnio jak zostawiłam cię z małą, zasnąłeś schlany na dywanie, a ona łaziła po całym mieszkaniu! Była nawet w wannie!
– I nic jej się nie stało!
– Ale mogło!
– Tak samo mogło się stać Bartkowi! Poparzył się pilnując obiadu, a ty popychałaś pierdoły z mamuśką!
– A kto jest winien temu, że Zuza miała szytą brew?! Ty! Wyłącznie ty! Spadła z huśtawki!
– Na którą sama ją wsadziłaś!
– A kto miał stać obok i pilnować, żeby nie wstawała?!
Odpowiedź zagłusza pisk opon i głuche uderzenie. Zamieram.
– Jezu! – słyszę krzyki przechodniów.
– Zuzia! Bartek! – krzyczy kobieta.
Boję się odwrócić.

25.09.2014

Kim jest tajemniczy Rafał?

Ostatnio na mojej stronie na Facebooku wprowadziłam niektórych w błąd, oferując oddanie Rafała. Chyba część z Was poczuła rozczarowanie, gdy okazało się, że Rafał to nie mężczyzna, ale pies. Mój pies. Mój miniaturowy pinczer.


Chciałabym Wam dzisiaj przedstawić tę rasę na przykładzie Rafałka właśnie. Internet roi się od wyssanych z palca opinii o miniaturowych pinczerach, chcę je sprostować i czuję się na siłach, jako że już dwa lata użeram się, o przepraszam, mam ogromną przyjemność posiadać psa tej rasy, w skrócie określanej jako Min Pin. Mam też przyjemność znać kilku innych pasjonatów stylu życia z Min Pinem.

Rafał budzi ogromne zainteresowanie spacerowiczów, bo jest ładny; Min Piny są bardzo ładne i poruszają się w wyjątkowo zgrabny sposób, kłusując niczym sarenki. Jest też niezwykle podobny do dobermana. Niektórzy pytają mnie, dlaczego ten doberman jest taki mały. Odpowiadam: ma taki być. Min Pin jest mały. Osiąga wysokość do trzydziestu centymetrów, wagę – do sześciu kilo. Tu Rafał niestety nie pasuje do wzorca rasy, ponieważ ze względu na swoją żarłoczność (podobno dla Pinów typową) waży dobrze ponad sześć kilo. I jest wiecznie głodny, wiecznie. Jada wszystko, od pomidorów, przez krewetki po kotlety mielone i własną karmę. Nie jest wybredny, to chyba plus.

Min Pin jest mały, ale nikt mu o tym nie powiedział. Uważa się za rosłego psa i adekwatnie zachowuje. Z zapałem przegania śmieciarki, szczeka gdy tylko usłyszy pukanie do drzwi (bardzo dobry stróż). Jest ciekawski. Nie obawia się wysokości (Rafał chodzi po drabinkach na placach zabaw), nie obawia się ciemności, nie obawia się hałasu, ludzi, innych zwierząt, nie boi się niczego. Nawet wejścia do zmywarki. Nawet do pralki. Nawet skoku do obcego busa, żeby odjechać w siną dal. Nawet mojej złości na spanie pod moim kocem. Min Pin nie zna strachu. Jest też nieprawdopodobnie odporny, nie choruje, tylko marznie. Warto założyć mu sweterek na zimę. Ktoś ostatnio stwierdził, że wybuch bomby jądrowej przeżyją tylko karaluchy i Rafał. To prawda. Ciekawość pcha go do rzeczy ryzykownych, jakaś wyższa siła chroni przed śmiercią.

Min Piny określa się potocznie jako „ratlerki”. Zwracam uwagę na „RAT”, to „SZCZUR”. Pies jest szczurołapem i ma bardzo silny instynkt łowczy. Poluje namiętnie na gryzonie, bywa, że na ptaki. Rafał polował też na dziki, które zapuściły się w moje rejony w poszukiwaniu pożywienia. Walczył również z borsukiem, stołującym się pod moją jabłonią. O kotach nie wspominam, toleruje znajome, inne wściekle goni. Trzeba uważać zabierając go na spacer, niewyszkolony może uciec w pogoni za zwierzyną. Wracając do określenia „ratlerek”: kojarzy się z karłowatym, rachitycznym psem, o wyłupiastych oczach i trzęsących kończynach. Nie, to nie Min Pin, to efekt pracy pseudohodowców. Rasa uległa pewnej degeneracji, rodziły się szczenięta właśnie takiego pokroju. Nie kupujcie takich zwierząt, nie wspierajcie dzikich hodowli. Z pewnością w schronisku znajdziecie pieska w typie rasy Min Pin. Ratlery pojawiają się też regularnie w serwisach agencji pomagających w adopcji zwierząt; śledzę je i wiem, jak wiele Min Pinów poszukuje nowego domu. Nie brakuje hodowli psów rasowych. Warto zainwestować i dać zarobić komuś, kto kocha tę rasę i dba o swoje zwierzęta. Poza tym psy z pseudohodowli niestety często mają ukryte wady, których na pierwszy rzut oka nie da się zauważyć. Wady te mogą rzutować na charakter zwierzęcia, Min Pin jest mały, ale zapewniam, że potrafi być niebezpieczny, zwłaszcza dla najmłodszych. Znam kilka smutnych historii takich psów, których niestety nie udało się naprostować.  

Skoro łapie gryzonie, to i kopie. Jeśli masz piękny ogród, nie bierz pinczera. Pinczer szybko się nudzi, potrzebuje więc rozrywki, a tą rozrywką jest rycie w ziemi i wyrywanie roślin. Na fotografii pokazuję Rafała ułożonego w dole własnego autorstwa. Takich dołów zasypuję tygodniowo kilka. Tresura nic nie daje. Sporo dają spacery, więc jeśli nie lubisz spacerować, nie bierz pinczera. Z nim musisz zrobić przynajmniej trzy kilometry co dnia, to nie jest wbrew opiniom piesek kanapowy, leżący i śpiący. Dobrze też zabierać swojego Min Pina w różne miejsca, do miasta, do sklepu, do autobusu, aby się prawidłowo socjalizował, czyli poznawał otoczenie. Mój Rafał chodzi wszędzie i powiem Wam, że nie mam z nim kłopotów. Jest przyjacielski, ufny, nie jest agresywny. Nigdy, nigdzie, w żadnej sytuacji. Ręczę za to głową, że nikogo nie ugryzie, ale wymagało to trochę pracy. Jako pies ciekawski często wpadał w amok, widząc fantastycznego świata, pełnego rzeczy typu rowerzyści, gołębie na rynku, jedzenie na stole w barze, inne psy. Sporo pracy wymagało nauczenie go, że nie musi aż tak się ekscytować. A może po prostu dorósł?  

Mówiłam, że tresura Rafała niewiele daje. Bo pinczer to pies bystry, a więc wie, że bez nagrody robić się nie opłaca. Siada, waruje, daje głos tylko wtedy, gdy widzi smakołyk w dłoni wydającego polecenie. W przeciwnym wypadku olewa życzenia. Jest to rasa bardzo bystra, uczy się szybko, chętnie i z entuzjazmem, mam jednak cały czas kłopoty z posłuszeństwem. Prawdą jest, że Min Pin wymaga stałego, konsekwentnego szkolenia. Trzeba wielokrotnie stawiać te same granice, aby uzyskać jako taki efekt. Może ilustracja filmowa? Zapraszam! Zanim pooglądacie chcę jeszcze dodać, że karcenie Pina za nieposłuszeństwo daje tyle, że Pin obraża się śmiertelnie i udaje, że Was nie zna. Na szczęście nie umie się długo gniewać.

Z powyższego powodu raczej nie polecam tego upartego psa początkującym psiarzom. Mimo, że niewielki, Min Pin lubi dominować i może posuwać się do brzydkiego gryzienia domowników. Mój na szczęście wyładowuje się kopiąc doły, zdarzyło się natomiast, że próbował mnie ugryźć. Jestem zaprawiona w bojach (trzy jamniki), więc się nie dałam, ale ugryzienie bolało. Trzeba też mimo wielkiego serca Min Pinów do dzieci nadzorować zabawę, ponieważ zniecierpliwiony ratler potrafi opędzać się kłapiąc zębami, o ile nie jest przyuczony do przebywania z najmłodszymi. Mój toleruje wszystko, łącznie z zaglądaniem w paszczę i pod ogonek, dotykaniem oczu i uszu, stoi bez ruchu i czeka, aż go zwolnię z obowiązku bycia dobrym psem. Tyle nauczyłam. 

Mimo specyficznego charakteru, nie zamieniłabym mojego Min Pina na żadnego innego psa. Uwielbiam jego entuzjastyczne podejście do życia, bo Min Pin jest zawsze w dobrym humorze. Jest też niezwykle oddany, kocha tak bardzo, że całymi dniami kręci się pod nogami. Nie wiem jak tak wielkie serce mieści się w tak malutkim psie. Dlatego bardzo Cię proszę: zanim zdecydujesz się na kupno czy adopcję małego pinczera, miej na względzie, że to serce łatwo złamać. Przemyśl swoją decyzję, Min Pin zostanie z Tobą przez lata, to rasa długowieczna. Będzie Cię absorbował, wkurzał, irytował, kochał i zachwycał, będzie kopał doły i szczekał, będzie się wciskał na kolana i żebrał przy stole, będzie chciał zawsze być blisko… Min Pin to skomplikowany styl życia, nie dla porywczych czy niecierpliwych. Przyjęcie pod dach tak żywiołowego zwierzęcia to poważna decyzja, nie podejmuj jej pochopnie. 

24.09.2014

Mięso z probówki

Naukowcy potrafią już hodować mięso – a raczej coś na kształt mięsa – w laboratorium. Szacuje się, że za 10 – 20 lat ta forma produkcji stanie się powszechna.


Dzisiaj chciałabym streścić dla Was artykuł, który znalazłam przeglądając świeże publikacje, poruszające te same wątki, co moja najnowsza powieść „Jeden Bóg”. Natknęłam się na dość interesujący materiał, dotyczący hodowli hamburgerów na szkiełkach. Polskie media donosiły o osiągnięciu Marka Posta z Uniwersystetu w Maastricht, jednak National Geographic nadaje jego pracom nowy kontekst.

Przytacza bardzo interesujące informacje historyczne. Okazuje się, że pierwszym jadalnym „czymś”, co wyhodowano w warunkach laboratoryjnych były filety rybne, oparte o genom złotych rybek, czego dokonano już w 2000 roku. Rok później NASA wyhodowała dla astronautów obiad na Święto Dziękczynienia i zaczęła produkować mięso indycze na podstawie komórek tego ptaka. Hamburger nie jest więc niczym niezwykłym i nie ma też szczególnego smaku – składa się z czystego białka, nie ma w nim ani tłuszczu, ani więzadeł, które nadają mięsu smak i specyficzną teksturę. Hamburger smakował po prostu mięsem, co i tak stanowi niezły początek.

National Geographic nie porusza kwestii etycznych czy estetycznych, za to podkreśla korzyści jakie może nieść ze sobą rozpowszechnienie laboratoryjnej produkcji mięsa. Pozwoli to przede wszystkim na ograniczenie rozmiarów hodowli i zmniejszenie liczby zwierząt, często trzymanych w złych warunkach i zabijanych w nieludzki sposób. To z kolei przełoży się na spadek zanieczyszczenia środowiska i ograniczy rozprzestrzenianie się chorób odzwierzęcych. Samo mięso też będzie zdrowsze: bez pestycydów, produkowane w czystości, z mniejszą zawartością antybiotyków. Dzięki temu być może przestaniemy hodować przy okazji odporne na leki szczepy bakterii. Czy wiecie, że odbiorcą 70% produkcji antybiotyków w Stanach Zjednoczonych są nie ludzie, a zwierzęta?

Rocznie na świecie zjada się około 285 milionów ton mięsa i wartość ta ma się podwoić w ciągu dekady. 30 procent gruntów ornych zajmują hodowle zwierząt; uprawy – marne 4 procent. 80 procent amerykańskiej kukurydzy i 95 owsa zjadają zwierzęta. Zwierzęta, które są przyczyną wycinki lasów, skażenia, emisji gazów cieplarnianych. Gdybyśmy hodowali mięso w laboratoriach, zapotrzebowanie na ziemię i wodę spadłoby o 90 procent, a na energię – o 70 procent. Imponujące liczby.

A co z wartościami odżywczymi? Czy takie mięso nam wystarczy? Raczej tak, a jeśli nie naukowcy dorzucą do niego, czego będzie trzeba. Przykładowo kwasów omega-3. Jak dla mnie brzmi to jak świetny plan.

A minusy? Pomysł jest trochę obrzydliwy. Poza tym okrucieństwo i tak się nie skończy: skądś trzeba brać komórki, na podstawie których wyrośnie mięso, skądś trzeba brać hormony wzrostu; przynajmniej na razie. Poza tym jest prostsze rozwiązanie: opracować dobre diety wegańskie. O ile wyżywienie mięsożernego człowieka pochłania trzy hektary ziemi, o tyle weganina – tylko jedną szóstą hektara. Jako mięsożerca głosuję jednak za laboratorium.   

23.09.2014

Jak namalować abstrakcję - instrukcja krok po kroku

Dzisiaj chciałabym Wam zaproponować wspólne malowanie. Trudne? Zapewniam, że nie. Wszystko wyjaśnię, a gdybyście mieli pytania, piszcie do mnie. Chętnie pomogę. Jeśli chcielibyście namalować coś innego, także piszcie, przygotuję i sprawdzę dla Was jak można zrealizować kolejne pomysły. A teraz do dzieła!


Zajmiemy się kompozycją abstrakcyjną, utrzymaną w tendencji color field painting, co tłumaczyć można jako malarstwo barwnych płaszczyzn. Za ten kawałek sztuki odpowiadają artyści amerykańscy, którzy zajmowali się oddziaływaniem barwy na widza i możliwościami tworzenia za pomocą barwnych plam wrażenia ruchu, światła, ciężaru i tak dalej. Nieistotne było dla nich „co jest na obrazie”, ale „w jakich kolorach”, zrezygnowali więc z malowania „czegoś” i zabrali się za kolorowe płaszczyzny, mniej lub bardziej od siebie oddzielone, najczęściej malowane z rozmachem na ogromnych płótnach.

Zestaw malarza

Aby samodzielnie stworzyć obraz z kolorowych plam, potrzebujecie przedmiotów, które umieściłam na poniższej fotografii. Możecie ją wydrukować czy zachować w telefonie, będzie łatwiej zrobić zakupy. Poniżej omawiam kolejne elementy.


Podobrazie (czyli płótno na drewnianej ramie)
Kupicie je w sklepie plastycznym, Empiku, nawet w Leroy Merlin. Jak mówiłam dobrze jest wybrać większe, ale zróbcie jak uważacie. Ja wybrałam na dzisiaj 50 cm na 70 cm, dla mnie to mały format. Preferuję takie o wymiarze przynajmniej 100 cm na 100 cm. Niestety nie mieszczą się już u mnie w domu, muszę się ograniczać.

Podobrazi nie robię sama, ale zamawiam u wytwórcy (wymiar nietypowy) lub kupuję od ręki (typowe wymiary, jest ich wiele). Do dyspozycji macie podobrazia tańsze, droższe, w zasadzie niewiele się od siebie różnią.

Do podobrazia dołączone są widoczne na zdjęciu kawałki drewna. To rozpórki, należy je wsadzić w szczeliny wycięte w ramie, aby płótno było sztywne. Nie musicie tego robić, ja zapominam i mam cały kosz drewienek. Raf czasem je przegląda i zjada.

Płótno musi być zagruntowane przez producenta, upewnijcie się u sprzedawcy, że jest. Wtedy wystarczy je odpakować i możecie malować.

Pędzle
Najlepiej w miękkim włosiem, ładnie i równo nakładają kolor. Wystarczy Wam jeden, ale jeśli płótno jest duże, nie bierzcie maleńkiego, bo mnie przeklniecie. Ja malowałam tym z pomarańczowym trzonkiem, ma szerokość 0,8 cm. Szerszy był za szeroki, ciężko się nim malowało w rogach.

Taśma malarska 
Papierowa taśma, służąca malarzom do oklejania futryn czy okien. Leroy Merlin, sklep malarski, są łatwo dostępne. Wybierzcie szerokość, jaką chcecie. Za moment wyjaśnię, o czym ona decyduje.

Farby
Malujemy farbami akrylowymi, nie olejnymi. Są to farby bardzo przyjemne w użytkowaniu, w Polsce niezbyt popularne, traktowane czasem jako „gorsze”, za granicą bardzo rozpowszechnione, ponieważ świetnie oddają właściwości farb olejnych, a nie mają ich słabych stron (okropny zapach, toksyczność, wolne schnięcie, wysoka cena).

Farby akrylowe prawie nie pachną. Nie wymagają stosowania rozpuszczalników, ponieważ są wodne. Jeśli chcesz mieć rzadszą farbę i bardziej przejrzystą, dodaj wody. Dla naszego projektu nie potrzebujemy rozcieńczać farb, malujemy tym, co wyciśniemy z tuby czy wygrzebiemy ze słoika. Chcemy mieć żywe, mocne kolory. Są nietoksyczne, mogą nimi malować dzieci (sprawdzone, przeżyły). Mogą je jeść psy (sprawdzone, przeżyły). Dla bezpieczeństwa, żeby dmuchać na zimne, po malowaniu wywietrzcie pokój.

Takie farby kupicie w sklepie plastycznym. Wybierzcie kolory, na jakie macie ochotę. Ja mam bardzo dużo farb, mogę poszaleć, ale Wy możecie się ograniczyć do dwóch – trzech. Wszystko zależy od Was. Farby mają różne ceny, wszystkie, które widzicie na fotografii są dobre. Najlepsze te w słoikach, ale też drogie. Chromacryle potrafią zaleźć za skórę, bo nie wszystkie dobrze kryją płótno. Popatrzcie w sklepie co mają w dobrej cenie.

Co jest bardzo miłe, akryle można przemalowywać, czyli położyć nowy kolor na stary (po wyschnięciu), czyli jeśli nałożycie coś, co się Wam nie podoba, możecie to zamalować. Akryle szybko schną, więc można zamalować szybko. Jeśli nałożono je w miarę cienko, potrzebują godzinki i są suche na tyle, aby dotykać powierzchni. Nawiasem: olejne schną całymi dniami.

Nożyczki, fartuch
Tego nie objaśniam.:) 

Paleta do farb
Nie może być drewniana, bo wypije farbę. Akryl to farba wodna, która wsiąka w drewno. Proponuję plastikową, szklaną. Farba bardzo łatwo schodzi (wystarczy woda, nie trzeba rozpuszczalnika), nie niszczy powierzchni i to kolejna zaleta akryli. 

Sztaluga
To sprzęt drogi. Możecie malować na stole, tylko uważajcie na rękawy. Z ubrań akryl też schodzi, ale nie do końca, lubi się przyssać między nitkami i ciężko go sprać.

Co jeszcze? 
Aha, woda, ręczniki papierowe. W wodzie płuczemy pędzle kiedy chcemy zmienić kolor. Po dokładnym wypłukaniu wycieramy ręcznikami papierowymi do sucha, aby nakładać równo kolejną farbę. To ważne, żeby wycierać włosie, inaczej wszystko się rozmazuje i cieknie.








Przygotowanie

Na podobraziu naklej taśmę malarską tak, aby oddzielała od siebie poszczególne plamy koloru. Może lepiej zilustrują to zdjęcia. Szerokość taśmy to szerokość białego paska pomiędzy kolorami.


  
Wyłóż na paletę farbę. Nie wykładaj za dużo, szkoda, aby się zmarnowała. W razie potrzeby uzupełnisz. Jeśli pracujesz nad dużym obrazem, wykładaj kolory na paletę kolejno, żeby farba nie zaczęła wysychać na palecie.


Jeśli w trakcie pracy musisz odejść od sztalugi na dłużej, włóż paletę do szczelnego woreczka i schowaj do lodówki. Przetrwa kilka dni.








Wykonanie

Nakładaj kolejno kolory na płaszczyzny rozdzielone taśmą. Nie musisz mieć nerwów ze stali i pewnej ręki, możesz wyjeżdżać na taśmę, ale staraj się jej nie zadzierać. Jeśli zadrzesz, też nic się nie stanie. Malarstwo jest niedoskonałe i na tym polega jego urok. Kolejne fotografie ilustrują kolejne kroki. Jeśli dostajesz nienasycone kolory, nałóż je kilkukrotnie, aż będą mocne (kolejną warstwę kładź na warstwę kompletnie suchą, bo się porobią wałki i wydmy).





Wykończenie

Pozostaw obraz do wyschnięcia. Sprawdź lekko dotykając czy wysechł. Jeśli coś rozmazałeś, pomaluj jeszcze raz. Jeśli wszystko jest suche, powoli zdejmij taśmy. Jest bardzo dobrze. Zostały nam boki.

Tu mamy dwa rozwiązania. Albo dajemy obraz do oprawienia (kosztowna zabawa), albo zamalowujemy boki. Jest przyjęte, że nowoczesne dzieła wiszą bez ram, właśnie wykończone po bokach farbą. Wszystkie moje prace wiszą właśnie takie. Wygląda to fajnie. 

Jak to zrobić? Po pierwsze trzeba wybrać kolor na boki, najlepiej jeden z tych, których używaliście, ładnie się skomponuje. Potem należy go nabrać na pędzel (ja tego nie robię, bo robię dla Was zdjęcie), przyłożyć pędzel do krawędzi obrazu (patrz zdjęcie) i przeciągnąć. Powtarzać do zamalowania wszystkich boków. Wiem, to trudne, nie spieszcie się, dacie radę. I jeszcze zdjęcie. 



Gotowe

I gotowe. Macie swój pierwszy, własnoręcznie namalowany obraz. Jestem z Was bardzo dumna i mam nadzieję, że czujecie się wspaniale patrząc na własne dzieło. Możecie teraz namalować kolejny, prezent dla mamy czy przyjaciela, albo po prostu tak jak ja dać się ponieść i zawiesić w domu kilkanaście kolorowych prac. Będą świetnie wyglądać zimą.

Pamiętaj, zakręć dobrze tuby z farbą i odłóż w suche miejsce, nie na kaloryfer, nie do lodówki, z dala od światła słonecznego (szuflada, pudełko, kosz). Wymyj pędzel i wytrzyj do sucha, niech długo służy. Jeśli na palecie zostało dużo farby, zdejmij ją i przełóż do pudełka na żywność, skrop wodą i wstaw do lodówki, wytrzyma tam kilka tygodni, a może się jeszcze przydać. Wymyj paletę. I czekaj na kolejne pomysły ode mnie.

Aha, w zasadzie powinniście jeszcze nałożyć werniks. Ja czasem nie nakładam, bo prace wiszą u mnie, nie muszą być idealnie wykończone, poza tym zawsze mogę wtedy coś zmienić. Werniks utrwala farbę, chroni kolory i zabezpiecza obraz przed wilgocią. Po nałożeniu można wylać na obraz szklankę wody i nic się nie stanie.

Polecam werniks w aerozolu, do wyboru macie werniksy dające połysk, na wpół połyskliwe i matowe. Polecam dwa ostatnie. Nakładanie jest banalne: obraz należy spryskać werniksem i poczekać aż wyschnie. Czas schnięcia jest podany na puszce, zazwyczaj około godziny, żeby obraz można było dotykać. Najlepiej nałożyć ze trzy warstwy. Pamiętaj, aby nie pryskać zbyt wiele, bo będą zacieki.


Uwaga, to ważne. Werniks jest szkodliwy. Nie używaj go w obecności dzieci i zwierząt. Załóż maskę. Wywietrz pomieszczenie. Schowaj po użyciu z dala od dzieci. Uważaj na ubranie, nie schodzi. Uważaj na podłogę, meble, nie schodzi, trzeba je zabezpieczyć. Ja werniksuję obrazy w piwnicy, bo Rafa potwornie kaszle, gdy czuje werniks. Albo w garażu, też jest dobry, tylko muszę uważać na rower. Dasz sobie radę!