Wrzesień dobiega końca, czas zapomnieć o wakacjach. Myślę, że to ostatni moment, aby przypomnieć tekst o wakacjach właśnie. W zeszłym roku wygrał konkurs organizowany przez
„Książkę zamiast kwiatka”. O czym? Krótko, zwięźle i na temat wakacji lemingów.
Zapraszam do lektury, a także sięgnięcia po konkursowy zbiorek pod tytułem
„Zdrowie konia”.
Wakacje lemingów
– W końcu! Jest
prawie druga! Zdążyliśmy pójść na plażę, wrócić, pójść na basen, wrócić…
– Dzień dobry –
przerywam ubranej w hotelowy szlafrok mieszkance czterysta dwanaście. – Czy
mogę posprzątać pokój?
– Za moment! – odpowiada
ze złością kobieta i trzaska drzwiami. – Zuzia, Bartek, zaraz wychodzimy! – krzyczy
do dzieci. – Michał, zostaw w końcu kompa! Pomóż im się ubrać, założyć buty!
Wszystko kurwa muszę robić sama... – Reszta zdania umyka, stłumiona
trzaśnięciem łazienkowych drzwi.
Przysiadam na
worku z brudną pościelą. Czekam. Jest duszno. Z dołu dobiegają odgłosy pracy
kuchni. Opieram głowę o ścianę i zamykam na moment oczy.
Kobieta otwiera
po trzech minutach. Ubrana jest w pasiastą sukienkę z bawełny, nawet ładną, ale
przekładając ubranie przez głowę spłaszczyła natapirowany kok.
– Proszę wejść! –
rozkazuje, machając udekorowaną charmsami ręką. – Oczekuję, że postara się pani
bardziej, niż wczoraj – dodaje z przekąsem. – Chodzi przede wszystkim o ręczniki.
Żądam wymiany codziennie. Podobnie z pościelą. Płacimy za hotel niemało. Więc
wymagamy. Rozumie pani?
– Tak.
– Proszę tu
ogarnąć i dokładnie poodkurzać – kontynuuje, a ja wpycham do środka wózek z
ręcznikami i chemią. W pokoju panuje taki bałagan, że nie mogę wjechać dalej,
niż za próg. Na podłodze walają się dziecięce ubrania i zabawki. Okruchy
próbują ukryć fakt, że na piaskową wykładzinę rozlano czekoladowe mleko. Stolik
okupują brudne szklanki, kartoniki po sokach, gazety, kosmetyki. Jest nawet
garść plażowych kamieni, wysypujących się z opakowania po czipsach.
Kobieta prowadzi
mnie do łazienki. Wskazuje szarawy nalot na wannie i ciemne obwódki wokół
odpływów umywalek. Mam to usunąć. Kiwam głową i obiecuję, że tak zrobię. Wtedy
dopiero wychodzi, grożąc, że w razie zastrzeżeń poskarży się w recepcji.
Odczekuję tyle,
ile zajmuje zjechanie windą na parter. Ostrożnie odsuwam zasłonę, wyglądam
przez okno, aby upewnić się, że nie wróci i zauważam całą rodzinę przed
wejściem. Kobieta usiłuje wsadzić do wózka wyrywającą się trzylatkę. Dziecko macha
rękami, wije się, ale matka brutalnie stawia na swoim. Zapina dziewczynce pasy,
chwyta rączki wózka i rusza szybkim krokiem. Mąż i syn podążają za nią.
Idę do łazienki.
Biorę z półki flakon w kształcie wazonu z kwiatami.
– Och, Lola –
odczytuję nazwę. Pryskam się za uszami. Ładne. Założę się, że na mililitry
takich nie dostanę. Nakładam pod oczy znaleziony przy umywalce krem Chanel i
zabieram się za ścielenie.
* * *
Wchodzą: ona
wystrojona jak na odpust, on kiedyś może wysportowany, dziś ze sporym brzuchem,
dwoje złych jak osy dzieci. Zajmują miejsce w rogu. Wypuszczają z wózka
trzyletnią dziewczynkę, która natychmiast rzuca się na dekorujące parapety
petunie i obrywa ich pomarańczowe łebki. Udaję, że nie widzę – nie wolno mi
zwracać gościom uwagi.
– Coś do picia? –
pytam z uśmiechem, wręczając karty.
– Tyskie!
– Dla pani?
– Musisz od rana pić?–
pyta kobieta męża, zamiast odpowiedzieć na moje pytanie.
– Muszę. Ty też
się napij, będziesz milsza – radzi jej mężczyzna, kompletnie nie przejmując się
tym, że słucham.
– Cola! Cola! – wrzeszczą
dzieci. „Aggression drink razy dwa” zapisuję.
Przynoszę napoje
i rodzina zamawia dwie pizze, pierś kurczaka z grilla i dorsza. Chwalę wybór,
chociaż wiem, że ryba jest mrożona, a drób sprzed pięciu dni i zanoszę
zamówienie do dusznej kuchni.
– Raz capri, raz
hawaje, kura, dorsz! – przekrzykuję szczękanie garnków.
– Przyjąłem! –
opowiada miotający się przy garnkach Stefan. Jak zwykle coś mu wykipiało. Nic dziwnego
– jest po iberystyce i na gotowaniu zna się jak żaba na astronomii. Aneta, pomoc
kuchenna i sprzątaczka, tak jak ja studiowała na akademii muzycznej w Gdańsku.
Tylko stojąca przy frytkownicy Jadzia zdaje się być na miejscu. Kiedyś gotowała
w ośrodku kolonijnym, ale odkąd upadł, nie ma stałej pracy. Pomaga u nas i w
„Mewie”. Poza tym opiekuje się dwunastoletnim wnukiem, którego mama, jej córka,
wyjechała do Anglii. Chłopak spędza całe popołudnia grając z kolegami w piłkę
na tyłach „Vesuvio”. Kiedy się oddala, zwłaszcza w kierunku plaży, Jadzia się
martwi.
Teraz wprawnie
panieruje rybę i wrzuca ją do gorącego oleju, dorsz przez dwie minuty skwierczy
i śmierdzi. Gotowego odsącza na sicie, przekłada na talerz, dekoruje frytkami i
sałatą. W tym czasie Stefan ogarnia kurczaka, a Aneta z pomocą mikrofalówki –
pizze.
Podaję dania gościom.
– Wasz obiadek! –
uśmiecham się do dzieci i podsuwam im talerze. Nie cieszą się. Łypią na mnie
spod grzywek.
– Nie będę tego
jadł! – burczy chłopak.
– Nie scem! – wtóruje
mu dziewczynka.
Wzruszam
ramionami i odchodzę – niech rodzice radzą sobie sami z małymi malkontentami.
Siadam za barem, a kobieta rozpoczyna przydługą przemowę o tym, ile kosztuje
jedzenie nad morzem. Potem każe dzieciom jeść.
Słysząc „zjedz
to”, siostra i brat jak jeden mąż rzucają się na podłogę i rozpoczynają pełne
krzyków, łez i wierzgania przedstawienie, które ojciec postanawia uczcić
kolejnym piwem. Przynoszę je po drodze przekraczając wijące się wokół stolika
rodzeństwo.
W końcu wychodzą.
Na stole zostaje kręgosłup dorsza – mężczyzna zjadł to, co zamówił, nadgryziony
kurczak i dwie nietknięte pizze. W pustej popielniczce błyszczy dwuzłotowa
moneta – napiwek. Wzdycham i zanoszę brudne naczynia oraz ledwo liźniętą hawajską
i capri do kuchni.
– Pizzy nie
jedli! – oznajmiam, stawiając wszystko na blacie nad zmywarką.
Jadzia natychmiast
odrywa się od tarcia marchwi i wyciera dłonie w fartuch.
– Dam dzieckom –
mówi i zabiera nietknięte talerze. Idzie na tyły. – Dziecka, pizza dla was! –
woła wnuka i jego kolegów. Biegną tupocząc.
– Super! Ekstra!
– siadają na progu i jedzą.
* * *
Zauważam ich
natychmiast. Kłócą się zawzięcie. Idą, pyskują, nie zważając na dzieci. W końcu
zatrzymują się przy moim straganie. Milkną. Kobieta koncentruje się na srebrnej
biżuterii, mężczyzna teoretycznie pilnuje przychówku. W praktyce nie zwraca
uwagi na to, że chłopiec raz po raz znika w pobliskim w salonie gier, a
siedząca w wózku dziewczynka szarpie go za spodenki i domaga się plastikowego
kościotrupa. „Scem, scem” powtarza do znudzenia.
– Nie! – rzuca w
końcu opryskliwie ojciec do dziecka. Wtedy włącza się matka.
– Żałujesz jej? Zabawki
za kilka złotych? – pyta.
– Nie! Po prostu
w przeciwieństwie do ciebie nie wyrzucam pieniędzy w błoto!
– Zarabiam na
siebie! – odparowuje kobieta.
– Na siebie, i na
nic innego! – natychmiast odpowiada mężczyzna.
– Scem to! – powtarza
mała.
– A ja to! –
dodaje starszy od niej chłopiec, który na moment dołączył do rodziny i dotyka
palcem żarówiastego obrazka z piasku, oczywiście "made in China".
Kończę esa do
przyjaciółki. Przez chwilę obracam telefon między kciukiem i palcem wskazującym,
a parka rozkręca się. Chce mi się śmiać z tego, jak bardzo są zacietrzewieni.
Postanawiam uwiecznić kłótnię, żeby dla jaj posłuchać jej w Szczecinie z Alką
albo rzucić na YouTube’a i włączam w komórce nagrywanie. Chowam trochę aparat,
odwracam się i udaję, że sprzątam na półce z muszlami.
– Tobie zawsze
jest żal, żal na rodzinę! – mówi ona.
– Przestań!
– Tak, mnie
żałujesz, dzieciom, tylko dziwnie na samochód ci nie brakuje!
– Muszę mieć
porządne auto, przecież nie będę do kurwy nędzy jeździł Focusem. Więcej niż wynosi
rata za Beemę wydajesz na kosmetyczkę. Drugie tyle idzie na szkołę dla Bartka i
przedszkole dla Zuzki!
– Może policzysz,
ile wydajesz na wódę?! – krzyczy kobieta.
– Jaką wódę?!
Przesuwam się w
kierunku regału z drewnianymi bibelotami typu latarnie morskie i mewy.
– Jaką?! Ostatnio
jak zostawiłam cię z małą, zasnąłeś schlany na dywanie, a ona łaziła po całym mieszkaniu!
Była nawet w wannie!
– I nic jej się nie
stało!
– Ale mogło!
– Tak samo mogło się
stać Bartkowi! Poparzył się pilnując obiadu, a ty popychałaś pierdoły z mamuśką!
– A kto jest
winien temu, że Zuza miała szytą brew?! Ty! Wyłącznie ty! Spadła z huśtawki!
– Na którą sama
ją wsadziłaś!
– A kto miał stać
obok i pilnować, żeby nie wstawała?!
Odpowiedź
zagłusza pisk opon i głuche uderzenie. Zamieram.
– Jezu! – słyszę
krzyki przechodniów.
– Zuzia! Bartek!
– krzyczy kobieta.
Boję się
odwrócić.