31.10.2014

Kto chce żyć wiecznie?

Ja. Chcę żyć wiecznie. Niczym zwierzątka Jessiki Joslin, o których pisałam wczoraj, chciałabym mieć zawsze żywe oczy i trwać jeszcze przez setki lat. Zgadzam się przy tym na dokonanie niezbędnych modyfikacji mojego ciała, aby nie zaczęło się rozpadać.


Bardzo boję się śmierci, być może dlatego, że od dziecka przekazywano mi, że to jest coś bardzo, bardzo złego. Rodzina bardzo opłakiwała każdą żegnaną bliską osobę i czułam się wtedy bardzo źle. Wszystko było jakieś zdezorganizowane, jakieś kulawe, a przede wszystkim osoby nie były osobami, bo zachowywały się dziwnie, ciotka jak nie-ciotka, babka jak nie-babka. Potem, kiedy byłam starsza, te śmierci przydarzały się tak nagle, bez uprzedzenia. Ale moment, nie mam tu serwować rozbioru Katarzyny Mlek na części pierwsze. Zastosujmy więc logikę elementarną.

Boję się śmierci, bo nie chcę się stąd nigdzie przenosić. Niemożliwe jest pozostanie tu w niezmienionej formie. Dlatego jestem skłonna zgodzić się na to, aby po tym, jak opuszczę moje ciało, ktoś użył go do celu, do jakiego będzie potrzebował. Równie dobrze mogę być rzeźbą, albo częścią zamienną kolejnego człowieka, o ile jeszcze będę się do tego nadawała. W ostateczności mogę się poddać hibernacji. Znacie film "Hibernatus"? Jeśli nie, koniecznie obejrzyjcie. Być może za kilkanaście lat ktoś umiałby mnie rozmrozić i wyremontować? Nie ma gwarancji. Nie ma też gwarancji, że przez ten czas śniłyby mi się sny, jakich sobie nie życzę... 

Na szczęście właśnie znalazłam w prasie idealne wyjście. Mogę po śmierci obdzielić moim DNA parę zespołów badawczych. Czytam, że naukowcom udało się zsekwencjonować DNA człowieka, który żył 45.000 lat temu. Uzyskali najstarszą sekwencję w dziejach współczesnego człowieka. Uzyskano ją na podstawie kości, które odnaleziono w 2008 roku nad Irtyszem. Naukowcy użyli kolagenu i próbek sekwencji DNA, aby ustalić sekwencję zmarłego. Pozwoli ona zrozumieć lepiej relację pomiędzy starymi populacjami człowieka, a ludźmi współczesnymi jeśli chodzi o ewolucję. Okazuje się, że sekwencja badanego właśnie człowieka zawiera długie odcinki DNA Neandertalczyków, znacznie dłuższe, niż te obecne w naszym genomie. Oznacza to, że w drodze ewolucji fragmenty neandertalskie po prostu uległy skróceniu. A jak się do naszego DNA dostały i kiedy? Ludzie skrzyżowali się z Neandertalczykami, jak szacują naukowcy około 60.000 lat temu. Być może moje DNA powie coś więcej na temat mojej relacji z Neandertalczykami? Proszę bardzo, nie mam nic przeciwko. 

Jeśli już muszę umrzeć, choć uczynię to niechętnie, mogę dać się zsekwencjonować. W cichej nadziei, że być może kiedyś na podstawie mojego DNA uda się stworzyć człowieka na moje podobieństwo. 

30.10.2014

Kościane rzeźby

Halloween, Halloween. A jeśli Halloween, to i kościotrupy. Roi się od nich, są na ubraniach, są w formie naklejek, czapek i masek, są kościotrupowe ciastka i kościane słodycze. Dobiję Was: właśnie trafiłam na materiał o ciekawej wystawie rzeźb wykonanych z kości.


Autorka prac, Jessica Joslin, wykorzystuje kości zwierząt i tworzy z nich delikatne, ekspresyjne rzeźby. Projekt nosi nazwę "The immortal zoo" - "Nieśmiertelne zoo". 

Stworzenia, którymi autorka zasiedla swój ogród zbudowane są z fragmentów kości, mosiądzu, antycznych urządzeń i tym podobnych skarbów. Zwierzątka odzwierciedlają i te żywe, i te, które już wymarły. Wnikliwe obserwacje, które poczyniła rzeźbiarka zanim zaprojektowała swoje figurki dały w rezultacie rzeźby w niesamowity sposób ilustrujące królestwo zwierząt, gatunek po gatunku, zwierzę po zwierzęciu. Dzieła są ukłonem w stronę "wunderkammer" - pokojów osobliwości, wiktoriańskiego pędu do badania świata i ówczesnej wynalazczości oraz zainteresowania zbieraniem obiektów, które coś do nas mówią o świecie. Precyzja wykonania pokazuje, że wymyślone przez autorkę stworzenia mogłyby istnieć, a szklane oczy dodają im życia. 

Jessica Joslin zaczęła budować swoje zwierzęta w 1992 roku. Obecnie jej kolekcja liczy ponad 200 eksponatów. Jest autorką monografii "Strange Nature", a jej prace wspominają liczne opracowania. Najbliższa wystawa rozpoczęła się 24 października w Chicago. Odwiedźmy ją - poniżej film. Muzyka jest przepiękna.
 

JESSICA JOSLIN "THE IMMORTAL ZOO" from Chris Hefner on Vimeo.

29.10.2014

Szatańska dynia

Kościół rzymskokatolicki, prawosławny oraz kościoły protestanckie sprzeciwiają się Halloween, ponieważ jego tradycja wywodzi się z wierzeń pogańskich. Noc z trzydziestego pierwszego października na pierwszego listopada to ważna noc w kościele Szatana, więc trudno nie protestować. Poza tym mamy rodzime słowiańskie dziady, swoją drogą do Halloween podobne… Rozważam dokładnie wszystkie za i przeciw importowanemu świętu i decyduję się przygotować mimo wszystko moją dynię, bo wydaje mi się, że taka dynia w niczym nikomu nie uchybi. Poza tym rodzinne i zaprzyjaźnione dzieci tak bardzo lubią przygotowanie lampionu, że nie umiem im tego odmówić.


Ponieważ nie znoszę wyrzucania żywności, to, czego nie użyjemy do lampionu zjemy. Wszystko, co do ostatniego okruszka, więc nie przejmujcie się marnotrawstwem. Dobrze radzę Wam najpierw pobawić się z dziećmi, a potem gotować i dlatego podaję przepis na dynię w kolejności: lampion, zupa, prażone pestki.

Lampion

Żeby zrobić lampion potrzebujemy dyni. Wybieramy się na spacer (znowu zachęcam Was do wybrania się pieszo i pooddychania świeżym powietrzem wraz z dziećmi, psami i tym podobnymi przyległościami) i wstępujemy do warzywniaka. Tam kupujemy dynię, tylko nie przesadzajcie z wagą. Dwa lata temu kupiłam taką dwunastokilową i myślałam, że nie dojdę do siebie na górę – to dwa kilometry. Kupcie dynię jadalną, nie dekoracyjną, o kształcie jaki Wam odpowiada i w kolorze, który się Wam podoba (są bardziej i mniej pomarańczowe, niektóre z zielonymi plamkami). Aha, kupcie też mleko kokosowe do zupy.

Kładziemy dynię na stole na ścierce, aby nie przesuwała się. Ostrym nożem wykrawamy kółko wokół jej ogonka. Podważamy i wyciągamy za ogonek – ten kawałek stanie się pokrywką lampionu.

Teraz pora na wydrążenie środka. Za pomocą łyżki, najlepiej łyżki do lodów oraz dzieci, które to uwielbiają, bo brudzi, wygrzebujemy miąższ dyni. Uważajcie, aby nie przebić ścianek, nie pękają łatwo, ale uważajcie. Drążymy tak, aby ścianki miały około 5 mm grubości. Miąższ i „gąbkę”, do której poprzyczepiane są nasiona odkładamy do miski do późniejszego przetworzenia.

Po wydrążeniu wycinamy w dyni wzór. Mogą to być oczy, nos i uśmiech, albo wzór abstrakcyjny, cokolwiek, co chcecie. Uważajcie na ręce, łatwo się zaciąć.

Po wycięciu czas na dekorowanie dyni. Do powierzchni można przykleić dosłownie wszystko: koraliki, guziki, plastelinę, zrobić dyni włosy z kłębka wełny, kolczyki z drutu, papierowy cylinder, co tylko przyjdzie Wam do głowy. Albo dzieciom, one mają świetne pomysły.

Gotową dynię stawiamy na honorowym miejscu. Do środka wkładamy świeczkę (najlepiej tzw. podgrzewacz, czyli małą świeczkę w metalowej oprawce), którą zapalamy o zmroku.

Zupa

Dzieci siedzą pewnie wokół dyni i patrzą, jak świeci, możecie więc zabrać się za zupę. To prosta sprawa. Potrzebne będą:
- miąższ dyni
- dwa ząbki czosnku
- ostra papryka, curry, sól
- dowolny olej
- mleko kokosowe (jest w puszkach, małych lub dużych, dostępne w marketach i sklepach warzywnych, nie bójcie się, jest bardzo smaczne)

Od miąższu oddzielamy tę „watę”, której trzymają się pestki. Kroimy w kostkę (2 cm x 2 cm). Podsmażamy na niewielkiej ilości tłuszczu przez 2 minuty, dodajemy rozgnieciony czosnek i smażymy jeszcze przez dwie. Dolewamy mleko kokosowe, dodajemy do smaku curry i paprykę (nie przeholujcie) oraz sól według upodobania. Gotujemy przez 10 minut, aż dynia zmięknie. Miksujemy na gładką zupę, doprawiamy jeszcze, jeśli wyszło zbyt mdłe. Podajemy z łyżką naturalnego jogurtu lub skwarkami z boczku, można też posypać prażonymi orzechami makadamia lub łuskanymi, prażonymi pestkami dyni. Świetne danie warzywne, które można łatwo wcisnąć niejadkom, pod pretekstem „to jest danie z twojej dyni”.


Pestki

Oddzielamy pestki od „waty”. Płuczemy na sitku, otrząsamy z wody. Wrzucamy na rozgrzaną patelnię i prażymy przez 3 minuty. Obieramy i jemy.

Inne propozycje

Jeśli zupa to dla Was żadne wyzwanie, spróbujcie zrobić:
-  frytki z dyni: robi się je dokładnie tak samo jak ziemniaczane, ale ja nie lubię tego dania, ponieważ zawiera bardzo dużo tłuszczu
- makaron z pieczoną dynią: dowolny makaron plus kostki dyni upieczone z oliwą w piekarniku, posypane parmezanem (tego ostatniego nie używam, ponieważ zawiera bardzo dużo tłuszczu, z tego samego powodu nie robię sosu, ale skrapiam makaron oliwą)
- dyniowe chili, w którym zamiast mięsa stosujemy dynię (dla wegetarian)
- placuszki z dyni na słodko: obgotowaną dynię miksujemy, doprawiamy i smażymy jak racuchy
- mus z dyni na słodko: nie, to do niczego, trzeba mieć tysiąc składników, a poza tym wolę czekoladowy

Smacznego!

28.10.2014

Po co nam Halloween?

Ochłonęłam po półmaratonie, pora wrócić do rzeczywistości, w której dominującym tematem jest zbliżające się święto Halloween. Część imprez pod tym hasłem odbyła się w ubiegły weekend, część dopiero się odbędzie. Te pierwsze są źródłem obfitych fotograficznych relacji, te drugie - przedmiotem reklamy, bo wypadałoby przyciągnąć gości. Kultura globalizuje się dzięki rozwojowi techniki komunikacyjnej w takim tempie, że imprezy, przebierańcy, dzieci spacerujące od domu do domu z prośbą o cukierki czy dynie nie są w Polsce niczym niezwykłym.


Kilkanaście lat temu, w roku 1997, zaczynałam studia. O ekonomii wiedziałam niewiele, poza tym, co obowiązywało na egzaminie wstępnym. O przedsiębiorczości wiedziałam więcej, ponieważ rodzina należy do przedsiębiorczych. Od małego wpajano mi, co to cena detaliczna, hurtowa, marża, koszt własny i tak dalej, ale wszystko odbywało się w mikroskali. I dopiero na uczelni zetknęłam się ze skalą makro, a właściwie globalną. 

Pewnego popołudnia dowiedziałam się, że warsztat dziadka i sklep taty to krasnoludki. Istnieją bowiem firmy globalne, dla których rynkiem nie jest moje rodzinne miasto czy dzielnica, a cały świat. Coca-Cola, płatki śniadaniowe Kellogg’s, batoniki Mars, proszek Persil to dosłownie kilka przykładów. Dowiedziałam się, że globalni producenci stosują na całym świecie tę samą strategię sprzedaży, prowadzą analogiczne kampanie reklamowe (lata temu po prostu podkładało się głos do niemieckiej reklamy i była polska, dzisiaj nagrywa się od nowa), oferują konsumentom ten sam wizerunek marki czy jej klienta. W 1997 sporo przedsiębiorstw globalnych było już dość dobrze w Polsce zadomowionych (czego świadomość nie była moim udziałem),  ale to był jak się okazało początek. Pasta do zębów i proszek do prania. Elektronika i sieci fast foodów. Odzież i dodatki. Czipsy, guma do żucia, pieczywo chrupkie, alkohole, papierosy. Kosmetyki. Samochody i motocykle. Ani się nie obejrzałam, a żyję podobnie jak moje koleżanki z Hiszpanii czy Austrii, ubieram się podobnie, jem podobnie, oglądam podobną telewizję i filmy, czytam podobne książki i - co najlepsze - jadę do nich, a w sklepach to samo, co u mnie. Na dokładkę obchodzę podobne święta, o których kiedyś nawet nie słyszałam. Wtedy, podczas wykładu dotyczącego firm globalnych żadne z nas nie przewidziało czegoś takiego jak globalna kultura. 

Czy to źle, że kultury się przenikają i tworzą ostatecznie koktajl, który każdemu mniej więcej pasuje, jak ubrania z Zary czy H&M? W mojej opinii nie. Kultura to byt zmienny, podobnie jak język chętnie chłonie i adaptuje do lokalnych potrzeb obce wpływy. Przyjmuje nowe zwyczaje, przepisy kulinarne, nowe nurty w sztuce. Moda to też kultura, ona rozprzestrzenia się wyjątkowo szybko. Albo ice bucket challange - to też w pewnym sensie zjawisko z obszaru kultury, w tym wypadku amerykańskiej, które szybko skonsumowały lokalne kultury. 

Kiedy kultura przestanie być chłonna, stanie się nudna i w końcu obumrze. Przez ciągłe żywienie się cudzymi tradycjami staje się bogatsza. Dobrze, można polemizować z powyższymi argumentami. Może użyję ostatecznego: fuzja kultur zajdzie czy tego chcemy czy nie, więc nieważne: dobra czy zła, musimy to zaakceptować. Jeśli uznamy, że jest w porządku, będzie nam łatwiej. 

Poza tym świętując tak jak inni zyskujemy pewien wgląd w ich mentalność, obyczajowość. To bardzo cenne, pozwoli po prostu lepiej się porozumieć. Trudno oczywiście mówić o dogłębnym poznaniu kultury amerykańskiej tylko dlatego, że zrobimy wycinankę z dyni, ale przy okazji tejże wycinanki możemy sięgnąć do prasy i poczytać o tym, skąd wzięły się te dynie czy „treet-or-trick”, a to już krok dalej. Poza tym wycinając własną dynię zaczynamy nadawać w "ich" języku, zyskujemy pewną płaszczyznę porozumienia z kulturą nam dosyć obcą. Możemy sobie pogadać o dyniach, a potem pogadać o czymś bardziej skomplikowanym. 

Chciałabym Wam jutro pokazać, jak zrobić własną dynię, ale zanim wspólnie zabierzemy się za rzeczoną, parę słów o Halloween. To święto przypada na dzień przed pierwszym listopada. Popularne w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Wielkiej Brytanii i Irlandii rozpowszechniło się niemal na całym świecie, zapełniając go dyniami, duchami i czarownicami. 

Nazwa jest najpewniej skrótem wyrażenia „All Hallows’ E’en”, co oznacza wigilię Wszystkich Świętych. A samo święto wywodzi się z tradycji celtyckiej, dokładniej z najważniejszego jej obrządku Samhain, oznaczającego zakończenie lata. Celtowie wierzyli, że tego dnia duchy zmarłych w ciągu zeszłego roku zstępują na ziemię i poszukują ciał, w których mogłyby zamieszkać na kolejny rok. Nikt oczywiście nie miał ochoty stać się wcieleniem błąkającej się duszy. Dlatego Celtowie gasili w domach światła, wystawiali przed drzwiami pokarm dla duchów, a sami przebierali się w łachmany i udawali włóczęgów, aby te nie chciały w nich zamieszkać. Podczas święta palono też ogniska, w których spalano resztki plonów i zwierząt, aby dodać siły słońcu. Wokół ognisk tańczyli przebrani w przerażające stroje ludzie, co miało odstraszyć złe duchy. Symbolem Samhain były czarne stroje i ponacinane na kształt demonów rzepy.

Pochodzenie celtyckie wyjaśnia wiele zwyczajów, które przejęliśmy od Amerykanów. Gdybym mogła decydować, przejęłabym jeszcze kilka. Zacznę może od Meksyku. Zetknęłam się z tamtejszymi tradycjami z okazji takiej, że mam tatuaże,  a wśród tatuaży popularny jest motyw udekorowanej kwiatami czaszki, którą namalowałam na zamówienie jednego z klientów. Pochodzi on właśnie z Meksyku i wiąże się z tamtejszym radosnym świętem zmarłych. Meksykanie cieszą się, że ich bliscy są z nimi zawsze, choć pozostają niewidoczni. Z tej okazji zajadają się czaszkami zrobionymi z cukru. A zmarłym drogę do domu wskazują kwiaty aksamitki, mające moc przywoływania zmarłych. Chciałabym, aby i nasze święto zmarłych było bardziej radosne, bo wierzę, że moi zmarli bliscy są ze mną i nie chcieliby, abym była smutna. 

Japończycy obchodzą swoje buddyjskie święto w innym terminie. Nosi ono nazwę O-bon. To dni, w których dusze bliskich przychodzą do rodzin w odwiedziny. Trwa trzy dni, a na koniec święta odsyła się dusze na łódkach z zapalonym ogniem czy w lampionach, które wypuszcza się na wietrze. Też jest to święto o radosnym wydźwięku. 

Na Filipinach z kolei dekoruje się groby, podobnie jak u nas, ale z większym rozmachem. Stawiają na kwiaty, balony, a także trwające godzinami przyjęcia… Na cmentarzu. Zmarli jedzą jako pierwsi, potem do stołów zasiadają żywi. Może nie byłabym za przyjęciem obok grobu, ale chętnie spotkałabym się z żyjącą częścią rodziny i przy okazji powspominała zmarłych. I tak właśnie zrobię już we czwartek. 

25.10.2014

Konkursy, wyzwania i inne przedsięwzięcia

Wczoraj proponowałam Wam kilka pisarskich ćwiczeń. Sądzę, że dziś wobec tego czas na postawienie jakiegoś konkretnego pisarskiego celu. Dlatego poniżej podaję listę co ciekawszych konkursów i wyzwań, do których możecie dołączyć w listopadzie czy grudniu. Powodzenia!


Literacki Debiut Roku

Do tego konkursu zgłaszać można nie publikowane wcześniej powieści. Nagrodą jest publikacja i sprzedaż utworu przez wydawnictwo NovaeRes. Termin nadsyłania prac upływa 15 kwietnia 2015 roku. Kiedyś sama miałam zgłosić moją powieść, ale w końcu się rozmyśliłam i nadal ją poprawiam.

36. Ogólnopolski Konkurs Poetycki im. Haliny Poświatowskiej

Zgłaszać można zestaw do pięciu nie publikowanych wierszy. Konkurs odbywa się w dwóch kategoriach: poeci przed debiutem i po debiucie. Termin składania prac to 15 grudnia 2014. Zachęcam Was, ponieważ Częstochowa to moje rodzinne miasto, a Poświatowska to jedna w moich ulubionych poetek, ale ostrzegam, że konkurencja będzie mocna.

Ślepy Tor

Konkurs magazynu "Histeria". Nadesłać należy opowiadanie o objętości od 5 do 15 stron maszynopisu znormalizowanego (to oznacza stronę o objętości 1800 znaków ze spacjami). Temat? Horror kolejowy. Uważam, że to warte rozważenia, bo nie trzeba się daleko wybierać po inspiracje. 

Nauka a duchowość

To ciekawy konkurs "Tygodnika Powszechnego", z atrakcyjnymi nagrodami i szanowanymi jurorami. Czasu nie mamy za wiele, bo tylko do końca listopada. Forma jest dowolna, można przysłać nawet komiks czy sztukę, objętość od 30 do 50 stron znormalizowanych. Rozważam, czy nie spróbować, bo tak się składa, że mam coś w zanadrzu. 

Konkurs na tekst piosenki

To coś zdecydowanie dla mnie. Lubię muzykę, lubię pisać piosenki, niestety ze śpiewem u mnie kiepsko. Niech ktoś śpiewa za mnie. Ale co do konkursu: temat piosenki jest dowolny, byleby to było coś na kształt piosenki. Termin upływa za kilka dni, więc spieszcie się!

Konkurs na bajkę dla dzieci

A to coś dla mojej mamy. Bajka konkursowa ma mieć do pięciu stron i dowolną tematykę. Nagrody pieniężne oraz publikacja w konkursowym zbiorze. I czasu sporo, bo do końca stycznia 2015.  

24.10.2014

Wprawki z pisania

Kilkukrotnie zachęcałam Was do podjęcia artystycznego trudu i wykonania razem ze mną prac plastycznych. Pisaliście, że niektóre całkiem się Wam udały i bardzo mnie to cieszy, zwłaszcza fakt, że dobrze się przy tym bawicie. Dzisiaj chciałabym zaproponować Wam wprawki z pisania. 


Pisanie to taka sama aktywność jak inne artystyczne przedsięwzięcia. Wymaga przećwiczenia techniki, wymaga jakiejś tam ilości czasu, wymaga pomysłowości, tego czegoś, co określa się jako "flow", dobrej historii czy motywu. Większość z powyższych już przećwiczyliśmy, malując obrazy czy układając kolaże, więc jesteście całkiem nieźle przygotowani. Pora na technikę, którą będę się z Wami systematycznie dzielić i bardzo chciałabym, abyście Wy dzielili się ze mną efektami. Zapraszam na konsultacje, wysyłajcie do mnie swoje teksty, albo zamieszczajcie je w komentarzach. Chętnie poczytam. A teraz do rzeczy. 

Zanim za cokolwiek się zabieram, robię rozgrzewkę. Biegam? Najpierw maszeruję przez pięć minut. Maluję? Rozgrzewam nadgarstki. Poprawiam powieść? Czytam to, co wygenerowałam do tej pory, przeglądam notatki. Biorę się za nowy tekst? Piszę wprawkę. Poniżej proponuję Wam kilka takich wprawek. Te nie są związane z konkretnym dziełem, to taki odpowiednik bazgrolenia w zeszycie w poszukiwaniu formy nowego obrazu. Mam nadzieję, że coś dla siebie wybierzecie. 

Ćwiczenia możecie wykonać także z dziećmi, nawet z tymi małymi. Zdziwicie się jak wiele widzą. Trzeba je tylko ubrać w formię piosenki czy wierszyka, połączyć z aktywnością plastyczną. Starsze dzieci reagują na te zadania bardzo dobrze, miałam okazję sprawdzić podczas moich warsztatów. A teraz do dzieła!

Spacer

Wybierz się na półgodzinny spacer (jak wiecie lubię Was wysyłać na zewnątrz, bo powietrze to samo zdrowie). Bądź świadom tego, co widzisz, słyszysz, czujesz. Bądź świadom swojego ciała, jego relacji z przestrzenią. Posłuchaj słów w swojej głowie. Pozwól tym słowom płynąć, podczas gdy ty spacerujesz. Jeśli zaczniesz mówić na głos, nie przejmuj się, pozwól sobie na to, słuchaj rytmu słów i zdań. Po powrocie zanotuj:
- pięć rzeczy, które widziałeś
- pięć dźwięków, które słyszałeś
- trzy uczucia, które Ci towarzyszyły
- jedno pytanie, które pojawiło się w Twojej głowie

Odpoczynek

Wysłałam Was na spacer, a teraz czas odpocząć. Połóżcie się na podłodze, zamknijcie oczy. Otwórzcie oczy i odgońcie Rafę, jeśli posiadacie Rafę. Musi być spokojnie. Wsłuchajcie się w odgłosy poza Waszym mieszkaniem. Słuchajcie ich przez minutę. Po tym czasie skupcie się na minutę na odgłosach w Waszym mieszkaniu. A na koniec na odgłosach Waszych ciał. 

Zapiszcie:
- co słyszeliście
- pytanie, które pojawiło się w Waszych głowach

Piszę, aby pisać

Weź kawałek papieru, albo możesz też opowiadać do siebie. Zacznij pisanie lub opowiadanie od słów "dziś piszę o…". Nie ograniczaj się, pisz to, co masz w głowie. Jeśli czujesz pustkę, zacznij znów od "dziś piszę o…" i zapisuj czy powtarzaj to tak długo, aż zaskoczysz i znajdziesz jakąś treść. Pisz przez trzy minuty. Podkreśl zdania czy wyrażenia, które szczególnie Ci się podobają. 

Muzyka

Wysłuchaj ulubionego utworu muzycznego, a następnie napisz krótki tekst na temat, który pojawił się w Twojej głowie pod wpływem muzyki. Taniec, pokój, cisza, miłość, cokolwiek. Napisz tyle, ile potrzebujesz. 

Wymyślona książka

Wyobraź sobie, że trzymasz w rękach książkę. Możesz też skorzystać z pustego notesu, weź go i pomyśl, że to książka. Otwórz go i zapisz kilka pierwszych zdań tej książki. Przewróć na stronę trzecią i zapisz kilka zdań z tej strony. Przewróć na stronę czwartą, tu jest ilustracja. Naszkicuj ją lub opisz. A teraz przejdź na ostatnią stronę i zapisz kilka ostatnich zdań. Zamknij notes i zapisz na okładce tytuł książki. Gratuluję Ci! Właśnie zacząłeś pisać! Dobra robota!

23.10.2014

Kasowanie wspomnień

Czy pamiętacie jeszcze moją książkę z 2012 roku, "Zapomnij patrząc na słońce"? Jej główna bohaterka Hanka cierpi na koszmarne sny. Budzi się w nocy przerażona krukiem, który przychodzi, gdy śpi i przekazuje nieskładne informacje na temat przyszłości. Ojciec dziewczynki, Janusz, radzi jej, aby zapomniała o koszmarach. 


- Zapomnisz, gdy spojrzysz w słoneczko - obiecuje jej. Dlatego Hanka zaraz z rana wygląda za okno i szuka słońca.

Okazuje się, że rada, którą dawała mi samej mama czy babcia jest w miarę sensowna. Naukowcy odkryli bowiem jak usuwać określone wspomnienia działając na mózg za pomocą światła. 

Jest to dobra wiadomość dla osób cierpiących na zespół stresu pourazowego. Schorzenie to często jest przeszkodą dla normalnego funkcjonowania w społeczeństwie, ponieważ miejsca, rzeczy czy ludzie przywołują silne, negatywne skojarzenia. Naukowcom udało się przeprowadzić udany eksperyment wymazywania traumatycznych zapisów z mózgu myszy, co daje pewne nadzieje jeśli chodzi o przeprowadzanie tego typu zabiegów u ludzi. Przy okazji potwierdzili liczącą czterdzieści lat teorię, określającą sposób zapisywania negatywnych wydarzeń w naszej pamięci. 

Naukowcy przypuszczali, że wspomnienia zapisywane są w jednej lokalizacji, a wywoływane w innej.  Do przywołania wspomnienia konieczne jest współdziałanie kory mózgowej i hipokampu - dopiero wtedy wspomnienie przeżywane jest na nowo. Niestety tej tezy nie dało się zbadać z powodu barier technicznych. 

Aby dokładnie przeanalizować proces zapisu i odczytu w naszym mózgu naukowcy skorzystali z optogentyki - techniki pozwalającej na analizę aktywności neuronów i zmienianie jej za pomocą światła. Badaniu poddano myszy, których komórki nerwowe zmodyfikowano genetycznie, aby emitowały światło fluorescencyjne w momencie aktywacji. Światło pozwalało śledzić zapis wspomnienia w mózgu myszy. Dodatkowo wybrane grupy komórek można było włączać i wyłączać za pomocą światłowodu umieszczonego w mózgu zwierzęcia. 

Następnie naukowcy serwowali myszy wydarzenia. Myszy są ciekawskie i lubią zwiedzać nowe miejsca, a więc postanowili powiązać nową klatkę z czymś nieprzyjemnym dla zwierzęcia - bodźcami elektrycznymi. Jak można się spodziewać wkrótce na widok nowego mieszkania myszy nie poruszały się i zapadały w stupor. 

Badacze mogli zaobserwować w jakiej sekwencji aktywują się neurony w korze i hipokampie. Kiedy wyłączono określony, wcześniej zaobserwowany obszar hipokampu (za pomocą światła właśnie), myszy nie pamiętały strachu, którego doświadczyły i zachowywały się w nowym miejscu normalnie. Wyłączanie innych obszarów hipokampu nie miało wpływu na zapamiętywanie - myszy reagowały strachem. 

Kora mózgowa nie może sama obsłużyć wspomnień - potrzebny jej hipokamp. A teraz to założenie ma pełne potwierdzenie. I chociaż pewnie nie będziemy w stanie zbudować "wymazywacza wspomnień", to wiedza o tym, jak są one przechowywane może otworzyć nowe drogi leczenia cierpiących na zespół stresu pourazowego czy luki w pamięci.

22.10.2014

Krowie gazy

Sierpniowy Bloomberg Bussinessweek, na którego okładce widzę kolbę kukurydzy, która powoli staje się symbolem walki z produktami transgenicznymi i do którego dokopałam się dopiero teraz (prasowe zaległości z powodu niedalekiej premiery "Jednego Boga" są spore) od ręki mnie zainteresował.


Temat żywności modyfikowanej jest jednym z głównych wątków mojej najnowszej powieści, w której nie tylko odsłaniam kulisy tego biznesu (nieco podkoloryzowane), ale też próbuję przewidzieć, co jeśli chodzi o modyfikacje genetyczne będziemy wytwarzać. Na dziś wielkie koncerny skupiają się na żywności, a wśród nich prym wiedzie amerykańskie Monsanto. Firmę tę zdążyłam dobrze poznać prowadząc badania do książki. Trwały one ponad rok i sięgnęły znacznie głębiej niż tylko pod podszewkę amerykańskiego potentata.


Co robi Monsanto? Wszystko, proponuje rolnikom rozwiązania "od końca do końca" jak w dziecięcej piosence. Produkuje nasiona, przykładowo nasiona kukurydzy, pokryte specjalną powłoką, zapobiegającą zjadaniu ziaren przez szkodniki. DNA zamknięte w powłoce potrafi wytwarzać proteiny, które zabijają żerujące na dorosłej roślinie szkodniki. Rośliny te są dzięki zmianom na poziomie genomu odporne na środki owadobójcze, przez co pola można bez przeszkód dodatkowo opryskiwać. Można je kupić, koncern z przyjemnością dostarczy je pod drzwi, ale to już standard. Do tego Monsanto dostarcza rozwiązania techniczne, usprawniające sadzenie i nadzorowanie pól, choćby za pomocą dronów, aplikacji na iPada i tym podobnych. Zakupiło nawet spółkę, która zajmuje się przewidywaniem pogody na podstawie danych i pomaga rolnikom w podejmowaniu decyzji kiedy siać, co, kiedy zbierać i tak dalej. Z Monsanto nie musisz myśleć, wystarczy, że wsiądziesz do nowoczesnego traktora, który sam zawróci na końcu pola (naciśnij tylko guzik i z głowy) i pozwolisz mu sadzić ziarno. 

Mimo tego, że Monsanto serwuje zaawansowane rozwiązania, nie jest lubiane. Zajmuje trzecie miejsce od końca w badaniu reputacji firm. Za nim jest jeszcze koncern BP (paliwa zanieczyszczające wody morskie) oraz Bank of America (to pewnie pokłosie Lehman Brothers i tym podobnych). Być może gdyby Monsanto trzymało się działki, którą zajmowało się wcześniej, czyli produkcji klejów, plastików czy farb, wyglądałoby lepiej, bo nie mąciłoby wody.  Ale zmieniło zainteresowania. Przez jakiś czas wytwarzało osławione DDT oraz Agent Orange, substancję powodującą ogołacanie się roślin. Teraz króluje w branży GMO.

W Ameryce 24 maja odbywa się marsz przeciw Monsanto. Zdaniem zaangażowanych w sprawę ludzi koncern winien jest zanieczyszczania upraw swoimi modyfikowanymi pyłkami, masowego wymierania pszczół, sterylizacji roślin. Monsanto oczywiście zaprzecza. Trudno w te zaprzeczenia wierzyć, jeśli firma zanotowała w ubiegłym roku zysk netto na poziomie 2,5 mld dolarów. Jej wartość giełdowa to 66 mld dolarów. A jak było dziesięć lat temu? Marne 143 mln dolarów zysku i wartość giełdowa 7 mld dolarów. „Takich wzrostów nie notuje się postępując całkowicie fair” – mówią zwolennicy ekologicznych rozwiązań.

Monsanto zdaje się podchodzić do sprawy zdroworozsądkowo. "O co szum" - pyta. "Szumicie i szumicie, a GMO i tak się upowszechnia, bo jest po prostu dobre". Tak jest w istocie. Chociaż transgeniczna żywność budzi strach, upowszechnia się. 

Sam pomysł poprawiania natury poprzez manipulowanie genami nie jest nowy - liczy już dobrych dwadzieścia lat - ale najgłośniej jest o GMO teraz. Być może dzieje się tak dlatego, że poszerzył się dostęp do informacji, a nie dlatego, że Monsanto czy inni nagle zaczęli być wyjątkowo aktywni. Wiemy o tym coraz więcej, możemy się tą wiedzą dzielić. Ale jest już trochę za późno, aby zmienić stan rzeczy. Sprawy zaszły za daleko, zanim się obudziliśmy. 

90% kukurydzy i bawełny i 93% amerykańskiej soi to produkty modyfikowane. Są to uprawy przemysłowe, wykorzystywane do produkcji nawóz i biopaliw. Oraz do karmienia bydła. Uważam to za kompletnie idiotyczny pomysł. W ogóle powinniśmy zrezygnować z wołowiny, albo ograniczyć jej spożycie. Krowy karmi się paszą, które one potem wydalają, produkując przy okazji tyle metanu, ile wyrzucają do atmosfery wszystkie samochody na świecie. Krowy są powodem efektu cieplarnianego, ale widocznie producenci mięsa mają skuteczniejszy PR niż przemysł samochodowy. 

Czego nie zjedzą krowy trafia jako syrop czy lecytyna do żywności. Chociaż podobno są dowody na to, że spożywanie modyfikowanych genetycznie produktów podwyższa ryzyko zachorowania na raka, Monsatno skutecznie ukręca głowę takim rewelacjom, zarzucając badaczom nierzetelność i błędy metodyczne. Nie wiem jak jest w istocie i ciężko mi to rozstrzygnąć, natomiast jako ścisłowiec nie mogę się zgodzić na wymachiwanie nierzetelnymi wynikami badań. Danymi nie powinni manipulować ani zwolennicy, ani przeciwnicy Monsanto. Bo w efekcie mamy kompletne zamieszanie i wielu ludzi macha ręką na "to całe GMO". Poza tym myśląc rozsądnie… Monsanto nie chce nas wszystkich wykończyć, ponieważ po prostu podetnie gałąź, na której samo siedzi.

Monsato rozszerza dziś zakres działalności. Planuje poświęcić 1,5 mld dolarów, aby pracować nad bakteriami i grzybami, które mogłyby chronić rośliny. Moim zdaniem to dobry kierunek, bazujący na naturalnych mechanizmach, które obserwujemy w przyrodzie. Poza tym koncern będzie nadal rozwijać narzędzia służące do mechanizacji rolnictwa, przewidywania pogody, analizowania danych dotyczących upraw. „Chodzi o indywidualne podejście do każdego metra kwadratowego upraw, analizę gleby, wilgotności, aktywności szkodników” – tłumaczy Hugh Grant, prezes firmy. Piękny, technologiczny argument, poparty wielkim, modnym "biga data". Do tego "nadwyżki żywności". Monsanto, ze swoimi sekwenserami DNA, działkami pilotażowymi, z informatykami i technologami może nas nakarmić do syta. Tylko czy naprawdę tego nam trzeba?

Ziemia może nas wyżywić bez tego. I już to robi. Szacuje się, że od 30 do 40% żywności światowej ląduje na wysypiskach śmieci północnej półkuli, podczas gdy Afryka przymiera głodem. Podniesienie wydajności rolnictwa u krajach rozwiniętych spowoduje tylko spiętrzenie się hałd na wysypiskach, a Afryka pozostanie Afryką. Głód i trapiące kontynent choroby to nie efekt braku ziemi czy warunków pogodowych, ale wojen. Weźmy Zimbabwe, kiedyś eksportera żywności, liczącego się na rynkach światowych. Po przejęciu władzy przez Mugabe wydajne gospodarstwa przekształcono w publiczne organizmy, a potem upadły. Zamieniły się w pustynię, będącą areną walk. 

Gdyby zostawić Ziemię w spokoju, poradziłaby sobie i z GMO, i z innymi kłopotami. Ale do gry stają środowiska proekologiczne, które są zwolennikami regulowanej ekologii. Obawiam się, że to marzenie ściętej głowy. Poza tym szczerość ich intencji jest wątpliwa - ich też można kupić i dla kogoś grają. Nie wiem dla kogo. 

Weźmy dolinę Rospudy. Gdy tylko wyłączono telewizyjne kamery, Greenpeace i inni przestali się nią interesować. Przegonili rolników, którzy od lat korzystali z tych terenów i utrzymywali je w stanie, który pozwalał ptakom (tym, których Greenpeace bronił) osiedlać się na tym terenie. Miejscowi kosili łąki, robiąc miejsce na roślinności, która bez nich ginie. Pojawia się coraz więcej drzew, a teren zmienia w bagienny bór. Za kilka lat z bronionej przez zielonych doliny nie zostanie nic. Greenpeace czy WWF przegoniły też inwestorów. Obecnie w dolinie nic się nie dzieje i nawet rzeczone ptaki uciekły. Takich przykładów można cytować wiele. Patrzę więc z ostrożnością na rewelacje ekologów na temat GMO. 

Podsumowując: temat żywności transgenicznej został upolityczniony i stał się swoistym ringiem, na którym ścierają się zwolennicy i przeciwnicy żywności modyfikowanej. Co z tego wyniknie? Trudno powiedzieć, można powiedzieć natomiast jedno: nie będziemy na to mieli wielkiego wpływu. Gra toczy się pomiędzy tytanami, a my możemy tylko ją obserwować. Obserwując przynajmniej podchodźmy krytycznie do argumentów, którymi posługują się obie strony. Bo żadna z nich nie jest do końca szczera. I żadna chyba nie za bardzo się o nas martwi. 

21.10.2014

Siedem psów

Psy w literaturze potrafią chwytać za serca lepiej niż ludzcy bohaterowie. Weźmy takiego Aresa w „Na wietrze diabeł przyjechał” czy mojego Rafę, który występuje od czasu do czasu w różnych tekstach. To przykłady małego kalibru, dziś chciałabym przytoczyć te bardziej spektakularne, ale może mniej znane. Zapraszam do dyskusji i dorzucenia do listy kolejnych psów.


Charles Dickens, „Oliver Twist”

Bill Sikes, jedna z najgorszych postaci jakie stworzył pisarz, miała psa, teriera o imieniu Bull’s Eye. Autor nie wymienia rasy, mówi, że pies jest kudłaty i ma na pysku blizny. I pan, i pies są ofiarami okrutnego traktowania, które powoduje w nich skłonność do przemocy. Powieść mówi, że pies ma te same złe cechy, co pan, u którego stóp sypia i jest gotów spełniać wszelkie, nawet najbardziej brutalne polecenia. Coś w tym jest, że pies przejmuje cechy właściciela. Taki Rafa przykładowo jest bardzo przyjazny, ile ktoś nie próbuje bezceremonialnie wtrącać się w to, co Rafa aktualnie robi. Zupełnie jak ja.

Willa Cater, „Comming, Aphrodite!”

Tu mamy do czynienia z bulterierem o imieniu Caesar III. Narrację prowadzi jego pan, Don Hedger, cichy artysta. Pies z kolei jest ponury i brzydki. Ich życie zmieni się wraz z przybyciem do miejsca, w którym mieszkają nowego mieszkańca. Osobiście bulteriery uwielbiam i chciałabym w przyszłości uzupełnić Rafę o jednego takiego. Być może kiedyś przyjdzie taki czas, że będę mogła poświęcić się kolejnemu zwierzakowi.

Virginia Woolf, „Flush: biografia”

Flush to spaniel. To on opowiada nam historię i to w taki sposób, że powieść Virginii jest jedną najpopularniejszych jej książek.

Marcjalis

To łaciński poeta, w którego twórczości przewija się postać Issy, opisywanej jako „dama”. Jest to najpewniej maltańczyk, czyli piesek pokojowy, ukochany przez Publiusa. "Issa jest bardziej drogocenna niż klejnoty Indii” – tak o suczce gubernatora Malty mówi poeta. Może komuś z naszych polityków przydałby się taki piesek? Ja swojego już mam, jest niezłym artystą, ale do księcia mu daleko. Nie jest zbyt dystyngowany, raczej… Niezbyt dobrze wychowany, ale co mi tam.

Charles Dickens, „David Copperfield”

Jip to spaniel należący do żony Davida, Dory. Niegrzeczny i zepsuty niczym mój Rafa zachowuje się dokładnie jak Rafa, czyli rządzi światem. Pilnuje, aby nikt nie odebrał mu ukochanej pani i szczerzy się na Davida. Chociaż po ślubie para przymiera głodem, Dora nalega, aby Jip dostawał to, co najlepsze.

Antoni Czechow, „Kasztanka”

Kasztanka to kundelek, który całe życie spędził pod dachem pijącego stolarza i jego syna. Traktowali ją źle, dopóki suki nie przygarnął artysta cyrkowiec. Odkarmił psa i nauczył sztuczek. Wydawało się, że Kasztanka nie będzie chciała wracać do poprzednich właścicieli, ale gdy tylko zobaczy ich na widowni, biegnie do stolarza i wraca do życia pełnego przemocy. 

Alexander Pope, „The rape of the Lock”


Shock to pies Belindy, bohaterki poematu Pope’a o powyższym tytule. Dzieło ukazuje w satyryczny sposób i zwierzaka, i wiele przesądów o małych pieskach, zwłaszcza tego, że są one bardzo nielubiane przez mężczyzn, próbujących zdobyć względy właścicielek. Mogłabym o tym długo opowiadać. Siedzący na kolanach Rafa, wtulony w moją szyję, łypie białkami i obiecuje, że zamorduje, jeśli ktoś mnie dotknie. To czcze słowa, nie gryzie, ale jakoś nikt nie podchodzi.