4.11.2014

Przeprowadzka

Z dniem dzisiejszym przeprowadzam się z blogiem w inne miejsce. Od dzisiaj zapraszam na moją stronę domową katarzynamlek.pl. Znajdziecie mnie również na Facebooku, w serwisie Twitter oraz Instagram.

Today I am moving my blog to katamlek.com. You can also meet me on Facebook, Twitter and Instagram.

2.11.2014

Zaduszki

Kiedyś upadnę
Runę jak sekwoja
Jak kredowy dinozaur
W ziemię się zapadnę
W bagnie pogrążę
Z cmoknięciem
Jak łoś

Zgniję jak jabłka
Jesienią
Pod drzewem
Utonę głęboko
W czarnoziemnym rowie
Mariańskim czy innym

Zatrzaśnięta w muszli
Granitowej
Robaki nakarmię
Larwy zamieszkają
W uchu lewym lub prawym

Kości są brązowe
A obrączka wieczna
Z prochu powstałam

Obrócę się w proch

1.11.2014

Zbiorowe zaburzenie umysłowe


Chociaż chciałabym już inaczej, nie mogę oderwać się od zbliżającego się święta. Pożegnałam w zeszłym roku za wiele osób, więc odzywa się we mnie ten lęk, o którym mówiłam. Że za moment przyjdzie kolej na mnie. Co mnie uratuje? Na jakiego konia postawić? Nauka? Religia? A może i jedno i drugie?


Dziesięć lat temu ukazała się książka Sama Harrisa "Koniec wiary". Była ona impulsem, który powołał do życia ruch nowych ateistów. Wraz Richardem Dawkinsem, Christopherem Hitchensem czy Danielem Dennettem Harris bez skrępowania krytykował religię i porównał ją do zbiorowego zaburzenia umysłowego, które "… pozwala skądinąd normalnym ludzkim istotom korzystać z owoców szaleństwa i uważać je za święte...". 

"…Pomyślcie o tych wszystkich dobrych rzeczach, których ludzie jutro nie zrobią na tym świecie, bo wierzą, że ich najpilniejszym zadaniem jest zbudowanie kolejnego kościoła czy meczetu lub wprowadzenie w życie jakiegoś starożytnego obyczaju żywieniowego, lub drukowanie tom za tomem […] na temat obłąkanego sposobu myślenia niedouczonych mężczyzn. Ile godzin ludzkiej pracy zostanie dziś pochłoniętych przez urojonego Boga?…". "… Wiara religijna jest po prostu nieuzasadnionym twierdzeniem w sprawach o fundamentalnym znaczeniu - w szczególności, gdy chodzi o stwierdzenia obiecujące pewne mechanizmy, dzięki którym ludzkie życie może uniknąć niszczącego działania czasu i śmierci…" . Formalna religia zbiera od autora cięgi. Przeciwstawia jej etykę, której podstawą ma być moralność, ale nie moralność dla osiągnięcia zbawienia, ale wewnętrznie ustanowiona przez jednostkę. 

W ostatnim rozdziale swojej książki Harris ukrył jednak niespodziankę. Nie protestuje przeciwko duchowości jednostki i stwierdza, że mistycyzm jest całkowicie racjonalny, w przeciwieństwie do religii. "...Jedyne anioły, które musimy przywoływać, to nasza lepsza natura: rozsądek, uczciwość i miłość. Jedynymi demonami, których powinniśmy się obawiać, są te, które czają się w każdym ludzkim umyśle: niewiedza, nienawiść, chciwość i wiara, która z pewnością jest majstersztykiem diabła..." mówi. Staje więc po stronie mistycyzmu, czemu daje wyraz w swojej najnowszej książce "Waking up". 

Książka, na razie niedostępna w języku polskim, bo świeża, to podręcznik przeżywania duchowości bez religii. Harris, po części poprzez wspomnienia, po części wywiady i badania, próbuje połączyć w swoim opracowaniu duchowość i podwaliny naukowe tej duchowości, mądrość wynikającą z kontemplacji świata, z doświadczanie go i naukę formalną

Instynktownie chyba rozumiem to powiązanie, chociaż nie umiem go objaśnić. Dzwoni mi jednak przekonanie, że religia nie musi zwalczać nauki, ani nauka religii. Te dwie siły przenikają się w nas i wydaje mi się, że rezygnując czy to z duchowości, czy z naukowego podejścia do świata, będziemy niepełni, kulawi. Chęć poznawania jest w nas wpisana, tak samo jak potrzeba wiary czy też duchowości, odcięcie się od tej czy od tej to swego rodzaju brutalna amputacja ważnej części człowieka.

Nie wiem, czy mówię do rzeczy, czy nie. Jest sobota i może nie powinnam zapuszczać się na niebezpieczne wody religijno - naukowe. Są bardzo wzburzone przez profesora Chazana, deklarację wiary czy ostatnią aferę, którą rozpętał profesor Talar, mówiąc, że nie istnieje śmierć pnia mózgu, a narządy do przeszczepów pobierane są od żywych pacjentów. I znów korowody, zmiany przepisów, starcia. Chciałabym, aby się skończyły, bo chyba nie ma o co kruszyć kopii. Przecież wszystkim, i naukowcom, i teologom chodzi o to samo. O dobro człowieka.  

31.10.2014

Kto chce żyć wiecznie?

Ja. Chcę żyć wiecznie. Niczym zwierzątka Jessiki Joslin, o których pisałam wczoraj, chciałabym mieć zawsze żywe oczy i trwać jeszcze przez setki lat. Zgadzam się przy tym na dokonanie niezbędnych modyfikacji mojego ciała, aby nie zaczęło się rozpadać.


Bardzo boję się śmierci, być może dlatego, że od dziecka przekazywano mi, że to jest coś bardzo, bardzo złego. Rodzina bardzo opłakiwała każdą żegnaną bliską osobę i czułam się wtedy bardzo źle. Wszystko było jakieś zdezorganizowane, jakieś kulawe, a przede wszystkim osoby nie były osobami, bo zachowywały się dziwnie, ciotka jak nie-ciotka, babka jak nie-babka. Potem, kiedy byłam starsza, te śmierci przydarzały się tak nagle, bez uprzedzenia. Ale moment, nie mam tu serwować rozbioru Katarzyny Mlek na części pierwsze. Zastosujmy więc logikę elementarną.

Boję się śmierci, bo nie chcę się stąd nigdzie przenosić. Niemożliwe jest pozostanie tu w niezmienionej formie. Dlatego jestem skłonna zgodzić się na to, aby po tym, jak opuszczę moje ciało, ktoś użył go do celu, do jakiego będzie potrzebował. Równie dobrze mogę być rzeźbą, albo częścią zamienną kolejnego człowieka, o ile jeszcze będę się do tego nadawała. W ostateczności mogę się poddać hibernacji. Znacie film "Hibernatus"? Jeśli nie, koniecznie obejrzyjcie. Być może za kilkanaście lat ktoś umiałby mnie rozmrozić i wyremontować? Nie ma gwarancji. Nie ma też gwarancji, że przez ten czas śniłyby mi się sny, jakich sobie nie życzę... 

Na szczęście właśnie znalazłam w prasie idealne wyjście. Mogę po śmierci obdzielić moim DNA parę zespołów badawczych. Czytam, że naukowcom udało się zsekwencjonować DNA człowieka, który żył 45.000 lat temu. Uzyskali najstarszą sekwencję w dziejach współczesnego człowieka. Uzyskano ją na podstawie kości, które odnaleziono w 2008 roku nad Irtyszem. Naukowcy użyli kolagenu i próbek sekwencji DNA, aby ustalić sekwencję zmarłego. Pozwoli ona zrozumieć lepiej relację pomiędzy starymi populacjami człowieka, a ludźmi współczesnymi jeśli chodzi o ewolucję. Okazuje się, że sekwencja badanego właśnie człowieka zawiera długie odcinki DNA Neandertalczyków, znacznie dłuższe, niż te obecne w naszym genomie. Oznacza to, że w drodze ewolucji fragmenty neandertalskie po prostu uległy skróceniu. A jak się do naszego DNA dostały i kiedy? Ludzie skrzyżowali się z Neandertalczykami, jak szacują naukowcy około 60.000 lat temu. Być może moje DNA powie coś więcej na temat mojej relacji z Neandertalczykami? Proszę bardzo, nie mam nic przeciwko. 

Jeśli już muszę umrzeć, choć uczynię to niechętnie, mogę dać się zsekwencjonować. W cichej nadziei, że być może kiedyś na podstawie mojego DNA uda się stworzyć człowieka na moje podobieństwo. 

30.10.2014

Kościane rzeźby

Halloween, Halloween. A jeśli Halloween, to i kościotrupy. Roi się od nich, są na ubraniach, są w formie naklejek, czapek i masek, są kościotrupowe ciastka i kościane słodycze. Dobiję Was: właśnie trafiłam na materiał o ciekawej wystawie rzeźb wykonanych z kości.


Autorka prac, Jessica Joslin, wykorzystuje kości zwierząt i tworzy z nich delikatne, ekspresyjne rzeźby. Projekt nosi nazwę "The immortal zoo" - "Nieśmiertelne zoo". 

Stworzenia, którymi autorka zasiedla swój ogród zbudowane są z fragmentów kości, mosiądzu, antycznych urządzeń i tym podobnych skarbów. Zwierzątka odzwierciedlają i te żywe, i te, które już wymarły. Wnikliwe obserwacje, które poczyniła rzeźbiarka zanim zaprojektowała swoje figurki dały w rezultacie rzeźby w niesamowity sposób ilustrujące królestwo zwierząt, gatunek po gatunku, zwierzę po zwierzęciu. Dzieła są ukłonem w stronę "wunderkammer" - pokojów osobliwości, wiktoriańskiego pędu do badania świata i ówczesnej wynalazczości oraz zainteresowania zbieraniem obiektów, które coś do nas mówią o świecie. Precyzja wykonania pokazuje, że wymyślone przez autorkę stworzenia mogłyby istnieć, a szklane oczy dodają im życia. 

Jessica Joslin zaczęła budować swoje zwierzęta w 1992 roku. Obecnie jej kolekcja liczy ponad 200 eksponatów. Jest autorką monografii "Strange Nature", a jej prace wspominają liczne opracowania. Najbliższa wystawa rozpoczęła się 24 października w Chicago. Odwiedźmy ją - poniżej film. Muzyka jest przepiękna.
 

JESSICA JOSLIN "THE IMMORTAL ZOO" from Chris Hefner on Vimeo.

29.10.2014

Szatańska dynia

Kościół rzymskokatolicki, prawosławny oraz kościoły protestanckie sprzeciwiają się Halloween, ponieważ jego tradycja wywodzi się z wierzeń pogańskich. Noc z trzydziestego pierwszego października na pierwszego listopada to ważna noc w kościele Szatana, więc trudno nie protestować. Poza tym mamy rodzime słowiańskie dziady, swoją drogą do Halloween podobne… Rozważam dokładnie wszystkie za i przeciw importowanemu świętu i decyduję się przygotować mimo wszystko moją dynię, bo wydaje mi się, że taka dynia w niczym nikomu nie uchybi. Poza tym rodzinne i zaprzyjaźnione dzieci tak bardzo lubią przygotowanie lampionu, że nie umiem im tego odmówić.


Ponieważ nie znoszę wyrzucania żywności, to, czego nie użyjemy do lampionu zjemy. Wszystko, co do ostatniego okruszka, więc nie przejmujcie się marnotrawstwem. Dobrze radzę Wam najpierw pobawić się z dziećmi, a potem gotować i dlatego podaję przepis na dynię w kolejności: lampion, zupa, prażone pestki.

Lampion

Żeby zrobić lampion potrzebujemy dyni. Wybieramy się na spacer (znowu zachęcam Was do wybrania się pieszo i pooddychania świeżym powietrzem wraz z dziećmi, psami i tym podobnymi przyległościami) i wstępujemy do warzywniaka. Tam kupujemy dynię, tylko nie przesadzajcie z wagą. Dwa lata temu kupiłam taką dwunastokilową i myślałam, że nie dojdę do siebie na górę – to dwa kilometry. Kupcie dynię jadalną, nie dekoracyjną, o kształcie jaki Wam odpowiada i w kolorze, który się Wam podoba (są bardziej i mniej pomarańczowe, niektóre z zielonymi plamkami). Aha, kupcie też mleko kokosowe do zupy.

Kładziemy dynię na stole na ścierce, aby nie przesuwała się. Ostrym nożem wykrawamy kółko wokół jej ogonka. Podważamy i wyciągamy za ogonek – ten kawałek stanie się pokrywką lampionu.

Teraz pora na wydrążenie środka. Za pomocą łyżki, najlepiej łyżki do lodów oraz dzieci, które to uwielbiają, bo brudzi, wygrzebujemy miąższ dyni. Uważajcie, aby nie przebić ścianek, nie pękają łatwo, ale uważajcie. Drążymy tak, aby ścianki miały około 5 mm grubości. Miąższ i „gąbkę”, do której poprzyczepiane są nasiona odkładamy do miski do późniejszego przetworzenia.

Po wydrążeniu wycinamy w dyni wzór. Mogą to być oczy, nos i uśmiech, albo wzór abstrakcyjny, cokolwiek, co chcecie. Uważajcie na ręce, łatwo się zaciąć.

Po wycięciu czas na dekorowanie dyni. Do powierzchni można przykleić dosłownie wszystko: koraliki, guziki, plastelinę, zrobić dyni włosy z kłębka wełny, kolczyki z drutu, papierowy cylinder, co tylko przyjdzie Wam do głowy. Albo dzieciom, one mają świetne pomysły.

Gotową dynię stawiamy na honorowym miejscu. Do środka wkładamy świeczkę (najlepiej tzw. podgrzewacz, czyli małą świeczkę w metalowej oprawce), którą zapalamy o zmroku.

Zupa

Dzieci siedzą pewnie wokół dyni i patrzą, jak świeci, możecie więc zabrać się za zupę. To prosta sprawa. Potrzebne będą:
- miąższ dyni
- dwa ząbki czosnku
- ostra papryka, curry, sól
- dowolny olej
- mleko kokosowe (jest w puszkach, małych lub dużych, dostępne w marketach i sklepach warzywnych, nie bójcie się, jest bardzo smaczne)

Od miąższu oddzielamy tę „watę”, której trzymają się pestki. Kroimy w kostkę (2 cm x 2 cm). Podsmażamy na niewielkiej ilości tłuszczu przez 2 minuty, dodajemy rozgnieciony czosnek i smażymy jeszcze przez dwie. Dolewamy mleko kokosowe, dodajemy do smaku curry i paprykę (nie przeholujcie) oraz sól według upodobania. Gotujemy przez 10 minut, aż dynia zmięknie. Miksujemy na gładką zupę, doprawiamy jeszcze, jeśli wyszło zbyt mdłe. Podajemy z łyżką naturalnego jogurtu lub skwarkami z boczku, można też posypać prażonymi orzechami makadamia lub łuskanymi, prażonymi pestkami dyni. Świetne danie warzywne, które można łatwo wcisnąć niejadkom, pod pretekstem „to jest danie z twojej dyni”.


Pestki

Oddzielamy pestki od „waty”. Płuczemy na sitku, otrząsamy z wody. Wrzucamy na rozgrzaną patelnię i prażymy przez 3 minuty. Obieramy i jemy.

Inne propozycje

Jeśli zupa to dla Was żadne wyzwanie, spróbujcie zrobić:
-  frytki z dyni: robi się je dokładnie tak samo jak ziemniaczane, ale ja nie lubię tego dania, ponieważ zawiera bardzo dużo tłuszczu
- makaron z pieczoną dynią: dowolny makaron plus kostki dyni upieczone z oliwą w piekarniku, posypane parmezanem (tego ostatniego nie używam, ponieważ zawiera bardzo dużo tłuszczu, z tego samego powodu nie robię sosu, ale skrapiam makaron oliwą)
- dyniowe chili, w którym zamiast mięsa stosujemy dynię (dla wegetarian)
- placuszki z dyni na słodko: obgotowaną dynię miksujemy, doprawiamy i smażymy jak racuchy
- mus z dyni na słodko: nie, to do niczego, trzeba mieć tysiąc składników, a poza tym wolę czekoladowy

Smacznego!

28.10.2014

Po co nam Halloween?

Ochłonęłam po półmaratonie, pora wrócić do rzeczywistości, w której dominującym tematem jest zbliżające się święto Halloween. Część imprez pod tym hasłem odbyła się w ubiegły weekend, część dopiero się odbędzie. Te pierwsze są źródłem obfitych fotograficznych relacji, te drugie - przedmiotem reklamy, bo wypadałoby przyciągnąć gości. Kultura globalizuje się dzięki rozwojowi techniki komunikacyjnej w takim tempie, że imprezy, przebierańcy, dzieci spacerujące od domu do domu z prośbą o cukierki czy dynie nie są w Polsce niczym niezwykłym.


Kilkanaście lat temu, w roku 1997, zaczynałam studia. O ekonomii wiedziałam niewiele, poza tym, co obowiązywało na egzaminie wstępnym. O przedsiębiorczości wiedziałam więcej, ponieważ rodzina należy do przedsiębiorczych. Od małego wpajano mi, co to cena detaliczna, hurtowa, marża, koszt własny i tak dalej, ale wszystko odbywało się w mikroskali. I dopiero na uczelni zetknęłam się ze skalą makro, a właściwie globalną. 

Pewnego popołudnia dowiedziałam się, że warsztat dziadka i sklep taty to krasnoludki. Istnieją bowiem firmy globalne, dla których rynkiem nie jest moje rodzinne miasto czy dzielnica, a cały świat. Coca-Cola, płatki śniadaniowe Kellogg’s, batoniki Mars, proszek Persil to dosłownie kilka przykładów. Dowiedziałam się, że globalni producenci stosują na całym świecie tę samą strategię sprzedaży, prowadzą analogiczne kampanie reklamowe (lata temu po prostu podkładało się głos do niemieckiej reklamy i była polska, dzisiaj nagrywa się od nowa), oferują konsumentom ten sam wizerunek marki czy jej klienta. W 1997 sporo przedsiębiorstw globalnych było już dość dobrze w Polsce zadomowionych (czego świadomość nie była moim udziałem),  ale to był jak się okazało początek. Pasta do zębów i proszek do prania. Elektronika i sieci fast foodów. Odzież i dodatki. Czipsy, guma do żucia, pieczywo chrupkie, alkohole, papierosy. Kosmetyki. Samochody i motocykle. Ani się nie obejrzałam, a żyję podobnie jak moje koleżanki z Hiszpanii czy Austrii, ubieram się podobnie, jem podobnie, oglądam podobną telewizję i filmy, czytam podobne książki i - co najlepsze - jadę do nich, a w sklepach to samo, co u mnie. Na dokładkę obchodzę podobne święta, o których kiedyś nawet nie słyszałam. Wtedy, podczas wykładu dotyczącego firm globalnych żadne z nas nie przewidziało czegoś takiego jak globalna kultura. 

Czy to źle, że kultury się przenikają i tworzą ostatecznie koktajl, który każdemu mniej więcej pasuje, jak ubrania z Zary czy H&M? W mojej opinii nie. Kultura to byt zmienny, podobnie jak język chętnie chłonie i adaptuje do lokalnych potrzeb obce wpływy. Przyjmuje nowe zwyczaje, przepisy kulinarne, nowe nurty w sztuce. Moda to też kultura, ona rozprzestrzenia się wyjątkowo szybko. Albo ice bucket challange - to też w pewnym sensie zjawisko z obszaru kultury, w tym wypadku amerykańskiej, które szybko skonsumowały lokalne kultury. 

Kiedy kultura przestanie być chłonna, stanie się nudna i w końcu obumrze. Przez ciągłe żywienie się cudzymi tradycjami staje się bogatsza. Dobrze, można polemizować z powyższymi argumentami. Może użyję ostatecznego: fuzja kultur zajdzie czy tego chcemy czy nie, więc nieważne: dobra czy zła, musimy to zaakceptować. Jeśli uznamy, że jest w porządku, będzie nam łatwiej. 

Poza tym świętując tak jak inni zyskujemy pewien wgląd w ich mentalność, obyczajowość. To bardzo cenne, pozwoli po prostu lepiej się porozumieć. Trudno oczywiście mówić o dogłębnym poznaniu kultury amerykańskiej tylko dlatego, że zrobimy wycinankę z dyni, ale przy okazji tejże wycinanki możemy sięgnąć do prasy i poczytać o tym, skąd wzięły się te dynie czy „treet-or-trick”, a to już krok dalej. Poza tym wycinając własną dynię zaczynamy nadawać w "ich" języku, zyskujemy pewną płaszczyznę porozumienia z kulturą nam dosyć obcą. Możemy sobie pogadać o dyniach, a potem pogadać o czymś bardziej skomplikowanym. 

Chciałabym Wam jutro pokazać, jak zrobić własną dynię, ale zanim wspólnie zabierzemy się za rzeczoną, parę słów o Halloween. To święto przypada na dzień przed pierwszym listopada. Popularne w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Wielkiej Brytanii i Irlandii rozpowszechniło się niemal na całym świecie, zapełniając go dyniami, duchami i czarownicami. 

Nazwa jest najpewniej skrótem wyrażenia „All Hallows’ E’en”, co oznacza wigilię Wszystkich Świętych. A samo święto wywodzi się z tradycji celtyckiej, dokładniej z najważniejszego jej obrządku Samhain, oznaczającego zakończenie lata. Celtowie wierzyli, że tego dnia duchy zmarłych w ciągu zeszłego roku zstępują na ziemię i poszukują ciał, w których mogłyby zamieszkać na kolejny rok. Nikt oczywiście nie miał ochoty stać się wcieleniem błąkającej się duszy. Dlatego Celtowie gasili w domach światła, wystawiali przed drzwiami pokarm dla duchów, a sami przebierali się w łachmany i udawali włóczęgów, aby te nie chciały w nich zamieszkać. Podczas święta palono też ogniska, w których spalano resztki plonów i zwierząt, aby dodać siły słońcu. Wokół ognisk tańczyli przebrani w przerażające stroje ludzie, co miało odstraszyć złe duchy. Symbolem Samhain były czarne stroje i ponacinane na kształt demonów rzepy.

Pochodzenie celtyckie wyjaśnia wiele zwyczajów, które przejęliśmy od Amerykanów. Gdybym mogła decydować, przejęłabym jeszcze kilka. Zacznę może od Meksyku. Zetknęłam się z tamtejszymi tradycjami z okazji takiej, że mam tatuaże,  a wśród tatuaży popularny jest motyw udekorowanej kwiatami czaszki, którą namalowałam na zamówienie jednego z klientów. Pochodzi on właśnie z Meksyku i wiąże się z tamtejszym radosnym świętem zmarłych. Meksykanie cieszą się, że ich bliscy są z nimi zawsze, choć pozostają niewidoczni. Z tej okazji zajadają się czaszkami zrobionymi z cukru. A zmarłym drogę do domu wskazują kwiaty aksamitki, mające moc przywoływania zmarłych. Chciałabym, aby i nasze święto zmarłych było bardziej radosne, bo wierzę, że moi zmarli bliscy są ze mną i nie chcieliby, abym była smutna. 

Japończycy obchodzą swoje buddyjskie święto w innym terminie. Nosi ono nazwę O-bon. To dni, w których dusze bliskich przychodzą do rodzin w odwiedziny. Trwa trzy dni, a na koniec święta odsyła się dusze na łódkach z zapalonym ogniem czy w lampionach, które wypuszcza się na wietrze. Też jest to święto o radosnym wydźwięku. 

Na Filipinach z kolei dekoruje się groby, podobnie jak u nas, ale z większym rozmachem. Stawiają na kwiaty, balony, a także trwające godzinami przyjęcia… Na cmentarzu. Zmarli jedzą jako pierwsi, potem do stołów zasiadają żywi. Może nie byłabym za przyjęciem obok grobu, ale chętnie spotkałabym się z żyjącą częścią rodziny i przy okazji powspominała zmarłych. I tak właśnie zrobię już we czwartek.