28.10.2014

Po co nam Halloween?

Ochłonęłam po półmaratonie, pora wrócić do rzeczywistości, w której dominującym tematem jest zbliżające się święto Halloween. Część imprez pod tym hasłem odbyła się w ubiegły weekend, część dopiero się odbędzie. Te pierwsze są źródłem obfitych fotograficznych relacji, te drugie - przedmiotem reklamy, bo wypadałoby przyciągnąć gości. Kultura globalizuje się dzięki rozwojowi techniki komunikacyjnej w takim tempie, że imprezy, przebierańcy, dzieci spacerujące od domu do domu z prośbą o cukierki czy dynie nie są w Polsce niczym niezwykłym.


Kilkanaście lat temu, w roku 1997, zaczynałam studia. O ekonomii wiedziałam niewiele, poza tym, co obowiązywało na egzaminie wstępnym. O przedsiębiorczości wiedziałam więcej, ponieważ rodzina należy do przedsiębiorczych. Od małego wpajano mi, co to cena detaliczna, hurtowa, marża, koszt własny i tak dalej, ale wszystko odbywało się w mikroskali. I dopiero na uczelni zetknęłam się ze skalą makro, a właściwie globalną. 

Pewnego popołudnia dowiedziałam się, że warsztat dziadka i sklep taty to krasnoludki. Istnieją bowiem firmy globalne, dla których rynkiem nie jest moje rodzinne miasto czy dzielnica, a cały świat. Coca-Cola, płatki śniadaniowe Kellogg’s, batoniki Mars, proszek Persil to dosłownie kilka przykładów. Dowiedziałam się, że globalni producenci stosują na całym świecie tę samą strategię sprzedaży, prowadzą analogiczne kampanie reklamowe (lata temu po prostu podkładało się głos do niemieckiej reklamy i była polska, dzisiaj nagrywa się od nowa), oferują konsumentom ten sam wizerunek marki czy jej klienta. W 1997 sporo przedsiębiorstw globalnych było już dość dobrze w Polsce zadomowionych (czego świadomość nie była moim udziałem),  ale to był jak się okazało początek. Pasta do zębów i proszek do prania. Elektronika i sieci fast foodów. Odzież i dodatki. Czipsy, guma do żucia, pieczywo chrupkie, alkohole, papierosy. Kosmetyki. Samochody i motocykle. Ani się nie obejrzałam, a żyję podobnie jak moje koleżanki z Hiszpanii czy Austrii, ubieram się podobnie, jem podobnie, oglądam podobną telewizję i filmy, czytam podobne książki i - co najlepsze - jadę do nich, a w sklepach to samo, co u mnie. Na dokładkę obchodzę podobne święta, o których kiedyś nawet nie słyszałam. Wtedy, podczas wykładu dotyczącego firm globalnych żadne z nas nie przewidziało czegoś takiego jak globalna kultura. 

Czy to źle, że kultury się przenikają i tworzą ostatecznie koktajl, który każdemu mniej więcej pasuje, jak ubrania z Zary czy H&M? W mojej opinii nie. Kultura to byt zmienny, podobnie jak język chętnie chłonie i adaptuje do lokalnych potrzeb obce wpływy. Przyjmuje nowe zwyczaje, przepisy kulinarne, nowe nurty w sztuce. Moda to też kultura, ona rozprzestrzenia się wyjątkowo szybko. Albo ice bucket challange - to też w pewnym sensie zjawisko z obszaru kultury, w tym wypadku amerykańskiej, które szybko skonsumowały lokalne kultury. 

Kiedy kultura przestanie być chłonna, stanie się nudna i w końcu obumrze. Przez ciągłe żywienie się cudzymi tradycjami staje się bogatsza. Dobrze, można polemizować z powyższymi argumentami. Może użyję ostatecznego: fuzja kultur zajdzie czy tego chcemy czy nie, więc nieważne: dobra czy zła, musimy to zaakceptować. Jeśli uznamy, że jest w porządku, będzie nam łatwiej. 

Poza tym świętując tak jak inni zyskujemy pewien wgląd w ich mentalność, obyczajowość. To bardzo cenne, pozwoli po prostu lepiej się porozumieć. Trudno oczywiście mówić o dogłębnym poznaniu kultury amerykańskiej tylko dlatego, że zrobimy wycinankę z dyni, ale przy okazji tejże wycinanki możemy sięgnąć do prasy i poczytać o tym, skąd wzięły się te dynie czy „treet-or-trick”, a to już krok dalej. Poza tym wycinając własną dynię zaczynamy nadawać w "ich" języku, zyskujemy pewną płaszczyznę porozumienia z kulturą nam dosyć obcą. Możemy sobie pogadać o dyniach, a potem pogadać o czymś bardziej skomplikowanym. 

Chciałabym Wam jutro pokazać, jak zrobić własną dynię, ale zanim wspólnie zabierzemy się za rzeczoną, parę słów o Halloween. To święto przypada na dzień przed pierwszym listopada. Popularne w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Wielkiej Brytanii i Irlandii rozpowszechniło się niemal na całym świecie, zapełniając go dyniami, duchami i czarownicami. 

Nazwa jest najpewniej skrótem wyrażenia „All Hallows’ E’en”, co oznacza wigilię Wszystkich Świętych. A samo święto wywodzi się z tradycji celtyckiej, dokładniej z najważniejszego jej obrządku Samhain, oznaczającego zakończenie lata. Celtowie wierzyli, że tego dnia duchy zmarłych w ciągu zeszłego roku zstępują na ziemię i poszukują ciał, w których mogłyby zamieszkać na kolejny rok. Nikt oczywiście nie miał ochoty stać się wcieleniem błąkającej się duszy. Dlatego Celtowie gasili w domach światła, wystawiali przed drzwiami pokarm dla duchów, a sami przebierali się w łachmany i udawali włóczęgów, aby te nie chciały w nich zamieszkać. Podczas święta palono też ogniska, w których spalano resztki plonów i zwierząt, aby dodać siły słońcu. Wokół ognisk tańczyli przebrani w przerażające stroje ludzie, co miało odstraszyć złe duchy. Symbolem Samhain były czarne stroje i ponacinane na kształt demonów rzepy.

Pochodzenie celtyckie wyjaśnia wiele zwyczajów, które przejęliśmy od Amerykanów. Gdybym mogła decydować, przejęłabym jeszcze kilka. Zacznę może od Meksyku. Zetknęłam się z tamtejszymi tradycjami z okazji takiej, że mam tatuaże,  a wśród tatuaży popularny jest motyw udekorowanej kwiatami czaszki, którą namalowałam na zamówienie jednego z klientów. Pochodzi on właśnie z Meksyku i wiąże się z tamtejszym radosnym świętem zmarłych. Meksykanie cieszą się, że ich bliscy są z nimi zawsze, choć pozostają niewidoczni. Z tej okazji zajadają się czaszkami zrobionymi z cukru. A zmarłym drogę do domu wskazują kwiaty aksamitki, mające moc przywoływania zmarłych. Chciałabym, aby i nasze święto zmarłych było bardziej radosne, bo wierzę, że moi zmarli bliscy są ze mną i nie chcieliby, abym była smutna. 

Japończycy obchodzą swoje buddyjskie święto w innym terminie. Nosi ono nazwę O-bon. To dni, w których dusze bliskich przychodzą do rodzin w odwiedziny. Trwa trzy dni, a na koniec święta odsyła się dusze na łódkach z zapalonym ogniem czy w lampionach, które wypuszcza się na wietrze. Też jest to święto o radosnym wydźwięku. 

Na Filipinach z kolei dekoruje się groby, podobnie jak u nas, ale z większym rozmachem. Stawiają na kwiaty, balony, a także trwające godzinami przyjęcia… Na cmentarzu. Zmarli jedzą jako pierwsi, potem do stołów zasiadają żywi. Może nie byłabym za przyjęciem obok grobu, ale chętnie spotkałabym się z żyjącą częścią rodziny i przy okazji powspominała zmarłych. I tak właśnie zrobię już we czwartek. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz