W Beskidach
piękna jesień. Trudno ją opisać nie ocierając się o kicz czy nie powtarzając
wielokrotnie przeżutych porównań. Koralowe liście winorośli, na czereśni
nakrapiane żółto-brązowe, zieleń na klonach jakby traci moc, pewnie za moment
się otrząsną i ogołocą. Ostatnie pszczoły i osy walczą o jabłka pod jabłonią.
Na gałęziach jest ich więcej i są czerwone, błyszczą. Drzewo ledwo stoi pod ich
ciężarem. Wszystko co napisałam jest trochę mdlące. Być może dlatego, że gdzieś
za tymi uwodzicielskimi barwami złotej polskiej kryje się przykra świadomość,
że lada moment zrobi się zimno.
Zimno. Nie lubię
zimna. Jestem stworzona do życia w klimacie pozbawionym zimy. Chociaż z własnej
nieprzymuszonej woli zdarzyło mi się doświadczyć temperatury rzędu minus
trzydzieści pięć stopni, nie przepadam za zimą. Nie znoszę jej. Śniegu, wiatru,
mrozu. Deszczu. Błota. Moja tolerancja kończy się w okolicy plus dziesięciu –
tyle wytrzymam. Potem robi się niefajnie, boli mnie, wszystko mnie boli,
kręgosłup, stawy małe i duże, nawet palce, chyba cierpię na coś w rodzaju
reumatyzmu, ale staram się temu zaprzeczać. Zaprzeczanie to dobra strategia.
Aby przygotować
się na kilka miesięcy nierównej walki z pogodą wyciągam z górnych półek ciepłe
ubrania. Pamiętam jak mama wyciągała nasze kombinezony, czapki, kurtki i buty.
Były tego całe sterty, skakałam na nie jak na materac. Pachniały szafowo.
Moje dzisiejsze
ubrania to cień tamtejszych, puchowych i sztywnych tak, że krępowały ruchy.
Taki kombinezon z lat osiemdziesiątych mógł spokojnie służyć jako zbroja, mój
dzisiejszy zestaw, na który składa się kurtka i spodnie, to cień tamtego.
Cienki, i kolor ma niestosowny, różowy zamiast uniwersalnego granatu.
Siadam na moim
dzisiejszym kombinezonie, zakładam na dłonie rękawiczki. Na plecy kamizelkę, w
której plecy wmontowano ogrzewanie. Działa na baterie, które chowam w kieszeni.
Włączam. Oglądam getry do biegania, są cienkie i lekkie, ale wiem, że ciepłe.
Nowoczesna technologia, a nie wełniane dziergane przez mamę. Z tej samej
tkaniny wykonano moje nowoczesne bluzki, nawet wyszyto na nich linie mięśni,
gdy je zakładam, wyglądam jak gladiator. Myślę i nie wiem o czym myślę i
dochodzę do wniosku, że upływ czasu zauważam nie dlatego, że inaczej wyglądam,
ale dlatego, że zmieniły się ubrania. Zwłaszcza te sportowe.
Sport był zawsze
obecny w moim życiu, a raczej to ja byłam obecna w sporcie. Zaczęło się od
tenisa ziemnego. Gdy zaczynałam grać, nazywany był „białym sportem”. Tenisiści
ubierali się wyłącznie na biało, odcinali od pomarańczowego kortu. Byli
eleganccy i zrównoważeni, a przynajmniej takich udawali. Nie do przyjęcia było
nieeleganckie zachowanie oraz kolorowe stroje, dziś równie powszechne jak
zakazane kiedyś gołe torsy. Na pierwsze zajęcia poszłam w białej bluzce i
spódniczce w delikatną kratkę. Białe skarpetki całkiem się zakurzyły. I buty,
czeskie jarmilki, nie miałam innych.
Grałam przez
lata, z powodu jarmilek i kiepskiego sprzętu borykając się z kolejnymi
kontuzjami. Grałam jeszcze całkiem niedawno, teraz grywam głównie z dziećmi,
nie dam rady biegać na pełen etat i służyć jako partner do ogrywania dorosłym.
W szafie, z tyłu, mam jeszcze najnowsze ubrania. Nie ma koszulki na ramiączkach
ze zwykłej bawełny i nie ma spódniczki w kratkę. I nie ma ani jednej białej
rzeczy. Wszystko jest śliskie, cienkie. Dobrze do mnie dopasowane, ma nie
przeszkadzać. Nie ciągnąć na szwach. I nie ma jarmilek, są buty, które zadbają
o moje stawy. Lepiej późno niż wcale, z powodu tenisa, którego kocham, czasem
trochę mnie boli. Ale nie o tym, nieważne.
Któraś z rzędu
kontuzja wyeliminowała mnie z tenisowej stawki, zabrałam się więc za kolejną
dyscyplinę. Ta nie wymaga jakiegoś szczególnego ubrania – trenowałam skoki do
wody i akrobatykę. I było to przyjemne, ponieważ znikła presja na wyniki. Nikt
nie oczekiwał, że w sędziwym wieku lat dwunastu cokolwiek w tej dyscyplinie
osiągnę. Akrobaci trenują od małego, ja byłam za stara. Ale osiągałam to, co
chciałam i było mi dobrze. Uwielbiam skakać do wody z wysoka do dziś, chociaż
boję się wysokości. Kusi mnie jednak ta krótka chwila swobodnego lotu. A
kostium kąpielowy? Wtedy musiałam go wyprosić, był bardzo drogi. Dziś podobny
można dostać wszędzie, założyć raz i na dobrą sprawę wyrzucić, kosztuje grosze.
W tamten wbijałam się nawet kiedy był dawno za mały – szybko rosłam. Szybko też
zbierałam siniaki i koniec końców mama wybiła mi tę dyscyplinę z głowy po tym
jak wykonując skok o nazwie delfin wpadłam na trampolinę.
W międzyczasie
próbowałam oczywiście rozwijać się w zakresie sportów zimowych. Narty, deska,
łyżwy. Jeżdżę od dziecka, uparcie ćwiczyłam od małego pod blokiem, nawet nie
wiem kiedy zaczęłam. I chyba właśnie w tej dyscyplinie widać zmianę ubrania
najbardziej. W końcu mam odpowiednią kurtkę i spodnie nie marznę i jest mi
wygodnie, bo nie zakładam ośmiu warstw. Uważam to za cud, bo marznę nie mniej
niż Rafa, mój ratler. Teraz narciarstwo jest znacznie przyjemniejsze, choć nie
powiem, kilka upadków skończyło się porządnymi stłuczeniami, które czasem
pozdrawiają mnie z okazji deszczowych dni. Szkoda, że nie mogę jak dawniej
jeździć „na krechę”, pewnie nie przewiałoby mnie, a dzisiejsze narty pojechałby
znacznie szybciej. Mogłabym wyskoczyć na jakiejś muldzie, polecieć daleko. Ale
nie mogę, a w zasadzie nie chcę. Boję się. Nie jestem już ani tak szalona jak
dawniej, ani tak sprawna.
Co jeszcze jeśli
chodzi o sporty? Wszystko, wszystko co się da i wszystko do granic
wytrzymałości. Windsurfing. Kiedyś „na marines” czyli zimne jezioro i kostium,
dziś w piance. Żeglarstwo, kiedyś przemakałam do skóry, dziś jest przyjemnie
sucho. Jeździectwo – tu nie wypowiem się, ponieważ się nie znam, ale chyba też
co nieco się zmieniło poza tym, że konie są gwarancją niezłych kontuzji. Byłabym
zapomniała! Taniec! Osiem lat towarzyskiego, cztery jazzu. Ubrania do tańca są
naprawdę bardzo fajne, lekkie, ładne, i te buty, szyte na miarę czerwone
sandały z kryształową sprzączką, specjalnie amortyzowane na podbiciu. Czekają
na mnie w szafie, śpią w welurowym worku. Założę je kiedyś. Może.
I bieganie. Mam
dziś do dyspozycji specjalne buty, które sprawią, że biec będzie się lżej,
podkolanówki, które pozwolą moim mięśniom pracować dłużej, spodenki, które
oddychają i takie same koszulki, do tego bateria odżywek i izotoników. Nic
tylko jeść i pić. Czemu kiedyś nie były mi potrzebne?
Sport to też
motocykle. Pamiętam moje początki, kiedy ubierałam się w kusą koszulkę na
ramiączkach i skórzane spodnie. I buty na obcasie, takie długie kozaki, włosy
obowiązkowo rozpuszczone, wiatr plecie w nich kołtuny. Wyglądałam jak kretynka?
Dziś mam porządny kombinezon, wyszywany ochraniaczami, usztywniany, chroni mnie
w razie upadku. Można się na nim ślizgać po asfalcie. Mam rękawice i porządne
buty. Te buty są brzydkie. Nie mają nic wspólnego z moimi kozakami, które dawno
wyrzuciłam. A były jeszcze całkiem dobre, tylko miejsca brakło.
Wyłączam
ogrzewanie w kamizelce i składam ją. Potem składam pozostałe ubrania, chowam do
wypatroszonej wcześniej szafy. Są słabe, wyglądają rachitycznie. Albo
brzydko. Chciałabym z powrotem mieć tamte byle jakie, ale cenne. I jakoś lepiej
się kojarzące, jakby z duszą. Te dzisiejsze, technologicznie świetne, są takie…
Nie wiem… Zimne? I przede wszystkim takie jakby delikatne, chorowite.
A może to nie te
ubrania, a kwestia tego, że jestem cieniem tamtej Katarzyny, sprawnej,
skocznej, szybszej niż Katarzyna dzisiejsza? Ubrana na różowo, komfortowo
ocieplona, a jednak nie chce się tarzać w śniegu. A mogłaby. Ale nie chce.
Chciałabym cofnąć
się do epoki Katarzyny niezniszczalnej, bo pomimo tego, że mam niespełna
czterdzieści lat czuję się dziwnie zniszczona. I stęskniona za biegiem przez
park w towarzystwie przyjaciół z klubu, wariackimi zjazdami na nartach, skokami
na łyżwach. Tarzaniem się w śniegu. A najbardziej za Katarzyną w czerwonych butach do tańca, muszę potańczyć. A
teraz naprawdę muszę dokończyć sprzątanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz