Słowo „wodorosty” kojarzy mi się z pewną choreografią jazzową, którą tańczyłam wiele lat temu. Jednym z jej elementów było pochylanie się i wyginanie rąk tak, jakby falowały. Instruktorka krzyczała do nas wtedy „wodorosty”, bo ciągle zapominałyśmy, co jest kolejnym elementem układu. Potem były oczywiście wygłupy na imprezach tanecznych, kiedy robiłyśmy „wodorosty” po kilku drinkach z palemką, a następnie taneczne animacje wszelkich dostępnych elementów architektonicznych, takich jak schody, poręcze, ławki, które świetnie się nadają do tego, żeby z nich zeskakiwać. Nieistotne było, że wodorosty nie skaczą.
Wodorosty są w
ogóle złe. Ich kwitnienie powoduje tak silne zanieczyszczenie wody, że ryby i
inne zwierzęta mają kłopot, aby w niej przetrwać. Ludzie, tacy jak ja, którzy
nie znoszą jak coś się do nich klei, nie lubią się wtedy kąpać. Woda jest
brunatna, wygląda jak błoto, a fale rysują na brzegu ciemnobrązowe pasy, a
zdechłe glony gniją na piasku ku radości much. Mało tego: niektóre z alg
podczas kwitnienia wydzielają cjanotoksyny, szkodliwe w wysokim stężeniu dla
ludzi i zwierząt. Na szczęście naukowcy, za co ich podziwiam, odkryli nowe
możliwości zastosowania takich wodorostów, które równoważą ich niszczycielski
wpływ.
Wodorosty można
zbierać i przetwarzać na energię. Szwedzkie miasto Trelleborg, położone nad
Bałtykiem – domem wielu wodorostów jak pewnie wiecie – szacuje, że na jego
plażach znajduje się rocznie glony, będące równoważnikiem 2,8 miliona litrów
oleju napędowego rocznie. Zdaniem naukowców można by je zebrać i przetworzyć na
paliwo, a w ich miejsce zasadzić nowe gatunki, służące i nam, i morzu.
Nowe gatunki
mogłoby być jadalne. Glony zawierają mnóstwo witamin, aminokwasów i minerałów.
Glony nie tylko zaspokoiłyby zapotrzebowanie na energię, którą obecnie
pozyskujemy z brudnych źródeł, ale też stałyby się nowym źródłem pożywienia.
Dodatkowo zebranie padłych roślin przełożyłoby się na oczyszczanie morskich
wód. Gnijące resztki powodują, że woda jest zbyt żyzna i zarasta. Nowe gatunki
można by dobrać tak, aby nie tylko nie użyźniały jej, ale też oczyściły z
azotu.
Oceny pokrywają
40% powierzchni ziemi. Ukryta pod wodą znajduje się ogromna powierzchnia, którą
możemy wykorzystać na podwodne farmy. Obecnie wykorzystujemy może 1% tego
obszaru i służy on nam do łowienia ryb, powodującego degenerację morskich
ekosystemów. Akwakultura ciągle jeszcze raczkuje. Ale powoli się rozwija – w
Stanach Zjednoczonych, w ramach projektu Seafarm, powstają pierwsze podwodne
fermy. Wodorosty rosną na linach i po sześciu miesiącach są zbierane i
przertwarzane. Choć sceptycy twierdzą, że duże obszary upraw pod wodą mogą
wpłynąć na ruchy oceanów i środowisko morskie, naukowcy biorący udział w
projekcie są pewni sukcesu. Wierzą, że za piętnaście lat uprawa glonów rozpowszechni
się i powstanie nowa gałąź przemysłu – podwodne rolnictwo.
Ciekawe. Będę
obserwować postępy, być może warto kupić działkę pod wodą?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz