31.08.2014

Przebieżka czy maraton

Niedziela. Podaję dzień tygodnia, tak wypada, kiedy się pisze coś w rodzaju pamiętnika. Dzień długiego biegania. W tygodniu nie mam czasu na długie dystanse, zajmuję się nimi w niedziele.

Długie czyli ile? Pamiętam czas, kiedy pięć kilometrów wydawało się sporą odległością. Biegałam głównie krótkie dystanse i to „pięć” brzmiało poważnie, choć nie aż tak, jak „osiem”. Kiedy po raz pierwszy wyszłam, aby przebiec taki dystans, uważałam, że przede mną poważne przedsięwzięcie. Potem przyszło dziesięć kilometrów, piętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia pięć, trzydzieści. Dzisiejsze dziesięć, które mam w planie, to miła przebieżka. Kiedyś? Dystans nie do przebycia. Widzisz różnicę? Przebywszy tyle wiem dzisiaj, że da się tyle przebiec i chociaż czasem musiałam przekroczyć granicę wytrzymałości, a to boli, powiem to szczerze, bardzo boli, dowiedziałam się, że można. Dla mnie to cenna informacja.

Myślę, że z bieganiem jest podobnie, jak z pisaniem. Owszem, mogłabym nie męczyć się i pisać poniżej moich możliwości, szybko, bezboleśnie, bez planu. Takie pięć kilometrów w wolnym tempie, spacer. Przyjemnie, dobrze dla zdrowia. Nic nie boli, nie jestem czerwona na twarzy, mam ładnie uczesane włosy, a nie zlany wodą kołtun. Owszem, mogłabym tak pisać, jestem maszyną do pisania, spod moich palców wyszły tysiące stron, kolejne sto czy dwieście beznamiętnie wystukanych, bo temat mnie nie porusza – żaden problem.

Maraton to walka, podobna do tej, którą muszę stoczyć z samą sobą, aby dać Wam kawałek solidnej literatury. Wymaga przygotowania, planowania, poddania się pewnemu reżimowi, jeśli chodzi o codzienny trening, jedzenie, picie (wierzcie mi, wypicie dziennie trzech litrów wody to problem). Biegnę, bywa, że lekko, szybko, bywa, że mi słabo, organizm buntuje się, aby kilometr czy dwa dalej zebrać się w sobie i pozwolić mi znów przyspieszyć. Podobnie piszę moje książki: codzienny reżim, konkretny plan, nie pozwalam sobie odstąpić od niego, tłumacząc się brakiem weny. Nie ma weny? Musi być, podobnie jak muszę biec tyle, ile mówi plan, jeśli chcę pokonać niedługo królewski dystans.

Czasem rozdział przychodzi mi bez najmniejszego wysiłku. Piszę nawet nie rejestrując przyrostu tekstu. Potem przychodzi kolejne sto stron, które wysysają ze mnie siły. Liczę znaki, nie przybywa. Strona za stroną, ciągnę fabułę z mozołem. Bywa, że robi mi się źle od tego pisania, jestem smutna czy poirytowana tak bardzo, że pies ucieka pod koc, nie pomaga kawa, coca-cola light ani huśtanie się na krześle. Mam ochotę rzucić tym wszystkim, zająć czymś poważnym. Albo napisać byle co, przecież nikogo to nie obchodzi.

Wtedy przychodzi ratunek, i tu jest różnica między bieganiem, a pisaniem. Tą różnicą jesteś Ty, mój czytelnik. O ile biegnę sama, bo przecież nie widzę ludzi, który się za mną oglądają, piszę razem z Tobą i dla Ciebie. Mam czasem wrażenie, że podajesz mi rękę i prosisz, abym wytrzymała jeszcze chwilę. Żebym nie odpuszczała. Dlatego chociaż kusi mnie, aby napisać książkę w spacerowym tempie, biegnę dalej. Nie odpuszczam. Za to chciałabym Ci podziękować. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz