19.09.2014

Biegniemy w deszczu

Dziś mam dla Was długi tekst. Dlaczego dzisiaj i dlaczego taki? Szukałam czegoś w szafie, jakiegoś artykułu, który potrzebny mi jest w nowej książce. Chciałam go dla Was streścić, ale trafiłam na pudełko z pamiątkami. Przypomniał mi się wtedy ten kawałek, napisałam go… Z resztą, niech sam mówi za siebie. Nie jest jeszcze idealnie wygładzony, ale nie chcę go teraz zmieniać. Niech zostanie, bo ważniejsze jest w nim, o kim piszę, a nie jak. Wybaczcie.


R 1. 329 zdjęć
Biegniemy w deszczu, mama i ja. Mama niesie mnie na rękach. Wciskam nos pod jej pachę, pachnie mamowo, kremem, dezodorantem, mamową, nieco spoconą skórą. Nawet książki, które czyta mama po paru dniach łapią zapach jej rąk, lubię wtedy przerzucać kartki i wdychać ten przedziwny kartkowy aromat. Mama trzyma mnie mocno, burza szaleje w najlepsze, z nieba spadają kulki gradu. Nigdy ich nie widziałem wcześniej, chciałbym się zatrzymać i trochę się nimi zabawić, ale mama wytrwale unosi mnie dalej i dalej przez las. Pewnie chce się gdzieś schronić, ale nie odpowiada mi na pytania, słyszę, że szybko oddycha, a w jej stulonej dłoni, którą zasłania mi ucho przed wiatrem, słyszę łomotanie mamowego serca. Deszcz spływa mi po nogach, mama nie ma czym ich mi zasłonić. Nie boję się, mama zawsze coś wymyśli. Czasem widzę, że trochę wpada w panikę, ale przywykłem już. Chwilę się pokręci nerwowo , a potem działa. Wiem, że doniesie mnie tam, gdzie będzie nam dobrze.
Mama jest bardzo mała. Ma cienkie nogi i cienkie ręce. Jej włosy nie są takie jak u cioci Ali, nie są kudłate i trzeszczące. Nie używa spinek i wstążeczek, bo zsuwają się po chwili i mama wygląda wtedy dziwnie nieporządnie. Cienkie włosy, cienkie rzęsy, drobne dłonie, małe stopy. Wielu ludzi sądzi, że mama jest delikatnego zdrowia, ale to tylko gra pozorów. Mama potrafi nieść mnie przez całe miasto na rękach i nawet na chwilę się nie zatrzyma. Potrafi przynieść w plecaku zakupy na obiad. Kiedy byłem młodszy potrafiła załadować mój wózek po brzegi różnymi rzeczami, a potem wtaszczyć go do autobusu. Nigdy nie prosiła nikogo o pomoc. Z małą, cienką mamą czuję się dobrze,  bezpiecznie. Tata nazywa ją świnką chudzinką, widział moją bajkę i mu się spodobało to określenie. Czasem boję się tylko, że mama umrze i dołączy w niebie do babci Tereski, do dziadka Janka i Fryderyka, do ciotki Heleny, która podobno była wariatką, ale mama zapewnia mnie, że to nigdy nie nastąpi. I ja jej wierzę. 
Mama nosi przy sobie w telefonie moje zdjęcia. Ma ich 329. Oficjalnie umiem liczyć tylko do 100, ale nieoficjalnie radzę sobie z większymi liczbami. Nie zdradzam się z tym, bo mama znów będzie chciała robić ze mną zadania i ćwiczenia, już to przerabiałem, kiedy zdradziłem się z umiejętnością czytania. I tak dostatecznie męczą mnie i nudzą ćwiczenia logopedyczne. Poza tym mama coraz częściej wspomina, że mam iść do szkoły, co wcale mi się nie podoba. Wolę przedszkole z dwojga złego. Też mnie nudzi i męczy, ale przynajmniej nie ma tam mamy i jej ścisłego nadzoru. Podejrzewam, że gdyby dowiedziała się, że razem z Filipkiem moczyliśmy sobie włosy pod rynną (pani Edytka nic nie zauważyła, spokojnie przemoczyliśmy ubranka i buty), znowu zrobiłaby by w przedszkolu przesłuchanie i wezwała dyrekcję do złożenia wyjaśnień. Ludzie lubią mamę, ale w mojej sprawie wolą z nią nie zadzierać, bo kiedy chodzi o mnie, ze świnki chudzinki zmienia się w wyjącą harpię. 
Czasem zaglądam do mamy do kuchni i widzę, że zamiast gotować obiad przegląda te 329 zdjęć w tę i z powrotem. Czasem robi się wtedy smutna, a czasem nie. Wszystko zależy od tego, czy jestem zdrowy i grzeczny, czy też chory i całą noc spędziłem z nią na kanapie (swoją drogą uwielbiam te nasze nocne rozmowy, ale mama czasem przysypia i nie śledzi wątku). Ciocia Agata mówiła mi, że w pracy mama też ogląda te zdjęcia, słyszałem też, że czasem chowa się wtedy w biurowej toalecie i płacze. Ja tam mamy płaczącej nie widziałem, no może raz, kiedy mocno ją kopnąłem w złości. Nic nie powiedziała mi wtedy, po prostu płakała. Nie kopałem jej więcej, chyba mamę jednak takie kopanie boli. Moim zdaniem mama nie płacze, mówiła mi to, że to wcale nie płacz, a tylko uczulenie na koty. Co prawda nie mamy kota, ani psa, ani nawet rybek, bo mama obawia się, że w akwarium rozwinie się pleśń i nas będzie uczulać, a potem zachorujemy na astmę, ale mama mimo to ma uczulenie i wtedy łzawią jej oczy. Uważa też, że ja mam uczulenie, więc o psie nie ma mowy, a szkoda. Dziadek czasem pozwala mi się pobawić ze swoim psem Fikołkiem, ale też nie mówię mamie o tym, bo ostatnio po pobycie u dziadków znowu zachorowałem i mama bardzo się zdenerwowała i mówiła, że dziadek jest nieodpowiedzialny i że to jego wina. Ja myślę, że to wina Filipka, bo przyszedł do przedszkola ze strasznym katarem, który kapał na nasze klocki i to chyba na Filipa jestem uczulony. Fikołek jest fajny, więc tyrady mamy wysłuchałem w spokoju, bo to niska cena za takie fajne popołudnie. 
Mama nigdy mnie nie bije, niewiele krzyczy, nie znosi przemocy. Mówi, że jest pacyfistką, nienawidzi wojen, nie kupuje mi ani pistoletów, ani mieczy, ani też nie pozwala montować ich z klocków. Twierdzi, że konflikty trzeba rozwiązywać poprzez rozmowę i negocjacje, a nigdy siłą. Fakt, z tatą się nie biją, nie krzyczą na siebie, po prostu czasem mama obraża się i przestaje się do taty odzywać. Wtedy tata przeprasza i wszystko jest dobrze. Dla mnie zakrawa to na przemoc, bo często tata nie jest niczemu winien, a mama wymusza na nim, żeby się ukorzył i wziął na siebie całą winę, za przeciekający dach, wietrzysko łamiące maliny, psa sąsiadów i złe samopoczucie żony. Muszę to jeszcze przemyśleć, w każdym razie wychodzi na to, że te negocjacje pozwalają wiele uzyskać. 
Jej pacyfizm przekłada się też na tak absurdalne zachowania jak omijanie lezących chodnikiem ślimaków, zamykanie ogrodowej ropuchy w wiaderku na czas koszenia oraz przepędzanie pająków z domu (to akurat zleca mi, bo się nie boję łapać ich kosmatych nóg, a potem fundować im lotu z okienka). Mama kocha każde stworzenie, opowiada mi o zwierzętach i owadach, pozwala dotknąć węża. Czasem wspomina, że jakiś Pan Bóg je potworzył, ale mi w sumie wszystko jedno.
Mama jest silna jak koń, odporna na wszelkie choroby, dobrze znosi mróz i deszcz, nie skarży się zbyt wiele. Po prostu czasem robi się trochę nieobecna, pije kawę za kawą, wychodzi co chwilę na papierosa, bo przecież w domu nie pali ze względu na moje zdrowie. Dziadek i babcia palą przy mnie, wcale mi to nie przeszkadza. Nawet lubię ich papierosowy zapach, kojarzy mi się z domem dziadków. Szkoda, że mama po każdej wizycie u nich pierze dokładnie moje ubranka, bo chciałbym na dłużej zatrzymać zapach dziadka, ale mama chyba nie czuje, że dziadek poza Marlboro pachnie też męskim balsamem do ciała, którym codziennie się smaruje (bo ma tak samo delikatną skórę jak ja), kawą i skondensowanym mlekiem, którego ani mnie, ani jemu jeść nie wolno, a mimo to ukradkiem wciągamy całe tubki siedząc na krawężniku za sklepem, żeby mama nie widziała. Potem mamy wysypkę i mama się denerwuje i jak zwykle podejmuje wielką akcję dzwonienia po lekarzach, robi mi lecznicze kąpiele i smaruje różnymi mazidłami, ale dziadek nigdy mnie nie wsypał. Z resztą sam też ma wysypkę, ale jego nikt nie ogląda co wieczór ze wszystkich stron, więc nikt o tej wysypce nie wie.
Mama czasem się denerwuje. Nie krzyczy na mnie, nie trzaska drzwiami, po prostu widzę, że jakoś jej nic nie idzie. Najczęściej dzieje się tak wtedy, gdy martwi się o mnie. Pierwszym słowem, jakie zapamiętałem jako maluszek było „uwaga”. A potem kolejne „ostrożnie”, „powoli” i tym podobne. Szczerze mówiąc nigdy się nimi nie przejmowałem. Potrafię przewrócić się i fiknąć koziołka, przy okazji rozcinając kolano o bruk na podwórku i nie za bardzo mnie to boli. To chyba zasługa taty, który nie przejmuje się takimi pierdołami. Pozwala mi bawić się swoimi narzędziami: kopaczką, piłą, majzlikiem, bawimy się świetnie, dopóki na horyzoncie nie pojawi się mama z litanią możliwych nieszczęść. Na szczęście tato jakoś zawsze potrafi ją udobruchać i po chwili wracamy do naszej roboty. Mama ostrzega mnie przed osami, kleszczami, nierównościami chodnika, psami, cukierkami, które mogą utknąć w krtani. Tata wręcz przeciwnie, nie bardzo się przejmuje, podobnie jak dziadkowie. Nie znaczy to, że mama jest nudna i chciałbym od niej uciec, bo nikt tak jak ona nie nadaje się na w momentach, kiedy wymiotuję niezbyt dobrze pogryzioną kiełbaską, ale czasem chciałbym trochę więcej wolności. Mama uczy się tego powoli, nie rozumie, że czasem chcę odejść dalej, więc kiedy ma kiepski dzień po prostu staję na wysokości zadania i jestem posłuszny i uważny. 
Myślę, że 329 zdjęć mamowych jest po to, aby ją uspokoić. Patrząc na te zdjęcia może się nacieszyć mną nie martwiąc się jednocześnie tym, gdzie ja jestem, co robię i czy zagraża to mojemu zdrowiu. Na zdjęciach jestem pogodny, bo taki jestem z natury (na jednym tylko mam potężnego guza i mama zawsze, kiedy na nie patrzy powtarza, że to jej wina, a ja wiem, że nie jej, bo sam uciekałem jak szalony nie patrząc pod nogi; mama nie miała szans mnie złapać, chociaż potrafi nawet dogonić na swoich cienkich nogach mój rower), mama może spokojnie oglądać zatrzymane obrazy i zachwycać się moją urodą, bo trzeba przyznać, że jestem bardzo ładny. Od dzidziusia do chłopczyka, różne pory roku, mnóstwo miejsc: dom, Bałtyk, las, różne osoby: bliższe i dalsze, mama przewija, przewija zdjęcia i czasem jest wesoła, a czasem nie.

R 2. Pamiątkowe pudło

Przyjechała dziś do nas ciocia Basia. Kiedyś nazywałem ją ciocią Bułą, bo jest niska i okrągła, a poza tym zawsze spełniała moje zachcianki jedzeniowe, kupując mi pączki. Mama nie chce mi dawać pączków, woli karmić mnie marchewką, jabłkami i innymi zdrowymi rzeczami. Na szczęście są tacy ludzie jak ciocia Buła, kupujący mi słodycze. Najbardziej jednak lubię dziadków, bo kiedy mama nie widzi, dają mi ptasie mleczko i coca cole. Wiedzą, że mam uczulenie na mleko, czekoladę i orzechy, sam im to zawsze przypominam, ale mimo to pozwalają mi zjeść tyle ptasiego mleczka, że nie mam już sił zjeść białego wnętrza i obgryzam tylko czekoladę ze smakowitych ścianek. Mamie nic nie mówimy, bo byłaby zła. Dla mamy zdrowe odżywianie się to priorytet. 
Ciocia Buła ma także rewelacyjny sposób na zły humor. 
- Co Antosiu, masz humorek niezbyt dobry? – pyta ciocia.
- Tak. – mówię po prostu, wiedząc, do czego to zmierza.
- To może skoczymy na targowisko, coś sobie kupimy ładnego?
- Dobrze ciociu.
Ubieramy się w pośpiechu i idziemy do Krainy Obfitości. Wędrujemy po targowisku, chyba jedynym, które ostało się w mieście i oparło inwazji centrów handlowych, wchodzimy do szmateksów, do sklepików z drobiazgami, kwiaciarni, kiosków spożywczych z czekoladkami, których nie ma w innych sklepach, do antykwariatów, składów staroci. Podróżuję tak z ciocią Bułą i zbieram, zagarniam te różnorodne dobra: stare samochodziki, komiksy, rozpadające się roboty, najwspanialsze prezenty. Te chwile są dla mnie szczególnie cenne, bo ciocia zawsze ze mną fajnie rozmawia i opowiada historie każdej rzeczy, która mnie zainteresuje. Wracam zmęczony i szczęśliwy.  
Znosimy nasze łupy do mieszkanka cioci Buły. Oczywiście ciocia taszczy ze sobą całe naręcze własnych zakupów. W jej szeleszczących siatkach znajdziemy stare porcelanowe lalki z poobrywanymi sukienkami, przedziwne nakrycia głowy, dzbanuszki bez uszek, stare koronkowe peniuary, złote buty na koturnie, sznury korali, szmaty i szmateczki w różnych kolorach, stare kołnierze z lisa. Z tego zbioru śmieci ciocia wyczarowuje domowe dekoracje, zawiesza kolorowe tkaniny na lampach, które zaczynają świecić jak beduińskie ogniska, lalki ustawia na parapecie i domalowuje im brwi i oczy, owija się w zabytkowe, pachnące kulkami na mole suknie i nakłada kapelusze. Dla mnie otwiera swoją przepastną szafę, z której wypadają pierzaste boa, buty na szpilkach, muchy na szyję i magiczne peleryny. Przywdziewam te stroje i wcale nie obchodzi mnie, że te buty nie są chłopięce, bo zaczynamy zabawę w krainę czarów, po której długo nie mogę zasnąć. Kładę się do łóżka z tym całym majdanem, oglądam zagracony pokój cioci Buły i czuję się jak król świata. 
Dom mamy jest zupełnie inny. Nie ma tam brudnych talerzy w zlewie (u cioci talerze wylizują psy, a potem trafiają do gigantycznego zlewu, w którym swój tajemny żywot pędzą stada pierwotniaków), nie ma bibelotów i zwariowanych dekoracji, ani malowideł na ścianach i zakurzonych kotar. W kuchennych szafkach stoją w żołnierskim porządku naczynia, sztućce świecą z szuflady, kwiaty nie mają ani jednego suchego liścia, a kafelki spełniają najwyższe normy czystości. Szyby w drzwiach lśnią od codziennego mycia. Meble są idealnie napastowane, a podłogi sterylne. Szafa mojej mamy to zupełnie inna historia, niż kłębowisko cioci Buły, które dobija się do drzwi i pragnie się wydostać. To idealna kompozycja poskładanych w kosteczki bluzek, spodni, sweterków, posortowanych kolorystycznie i przechowywanych w sposób zapewniający, że nawet za kilkaset lat nie stracą fasonu. Nie znajdziecie w niej złotych butów, krwisto czerwonych chust z dzwoneczkami, ani sznurów paciorków. Wszystko leży idealnie i przesiąka wonią lawendowych woreczków. Z jednej strony podoba mi się bałagan cioci Buły, z drugiej stojąc przed szafą mamy czuję dziwny spokój i pewność, że wszystko na świecie ma swoje miejsce. Mama jest taka jak jej szafa: uporządkowana, szara lub brązowa, ale jednocześnie w stu procentach przewidywalna, sam nie wiem, czy to dobrze, czy nie.
Mama uważa, że powinna mi odmawiać pewnych rzeczy, żebym wyrósł na porządnego człowieka. Bardzo mnie to frustruje, ponieważ nie wyobrażam sobie, jaki wpływ za 30 lat może mieć na mnie metalowy samochodzik, natomiast doskonale czuję, jaki wpływ tu i teraz wywiera odmowa mamy. Pragnę go do bólu i podoba mi się bardziej niż jakiekolwiek z posiadanych autek, ale wiem, że mama jest nieugięta. Tak samo nieugięta jest w kwestii tranu, ale przynajmniej nieprzyjemna procedura przełykania smakującego starą makrelą płynu (miał mieć smak cytrynowy, ma jaki ma) kończy się nagrodą w postaci żelka owocowego.
Myślę, że mama zrobiła z tego żywienia mnie zdrowo jakąś życiową misję, ponieważ od dziecka pamiętam, jak zapisywała, co zjadłem, kiedy i w jakiej ilości. Czasem grzebiąc w pamiątkach, które mama trzyma w pudle w swojej pracowni przeglądam zeszyt z jej notatkami dotyczącymi spożywanych przeze mnie pokarmów. Wkładam sobie do buzi mój stary smoczek (nie smakuje tak dobrze, jak kiedyś, ale ogólnie jest to miłe) i przeglądam co mama zgromadziła. 
No i oto wyciągam wspomniany zeszyt. Jest gruby, kilka kartek fruwa luzem, bo przez nieostrożność mi się wyrwały, ale wpycham je z powrotem między okładki. Początek jest interesujący: bite kilkanaście stron streszczenia kilku podręczników o wychowaniu dzieci. Do tego spis treści. Kąpanie, przewijanie, karmienie, spacery, kolka, pielęgnacja siusiaka, żywienie, spanie, usypianie, rozwój, szczepienia. Mama mówi, że przeprowadziła badania i spisała tam to, co uznała za odpowiednie. Niestety wiele publikacji było sprzecznych, więc jej badania zataczały coraz szersze kręgi. W najgorszym stanie jest poradnik Spocka: wszystkie kartki latają luzem, pewnie mama zaglądała do niego co 10 minut. Czasem robi takie dziwne rzeczy. 
Za notatkami widzę równe kolumny: data, godzina, co jadłem, ile spałem. Przy niektórych wpisach są kolorowe kropki, te czarne oznaczają, że coś mi zaszkodziło, miałem kolkę i darłem się jak oszalały. W takich sytuacjach zajmował się mną tata, a mama wchodziła pod prysznic i puszczała wodę, bo nie mogła znieść mojego płaczu. Czasem mama zapisała coś o kolorze kupki, czasem o jakiejś wysypce. 
Na samym początku mamy wpisy z pierwszych moich dni w domu. Parę razy pociągam smoczek, żeby przywołać wspomnienia. Mama nie chciała mnie sama ubrać w szpitalu, więc przyszła jakaś nieznana mi pielęgniarka, odziała mnie w niebieski, welurowy dresik z króliczkiem, który właśnie znalazłem w pamiątkowym pudle, na głowę wsadziła mi idiotyczną czapkę, zapakowała do nosidełka i odesłała nas do domu, mrucząc pod nosem:
- Co za matka, bać się dziecko przebrać, wstyd. 
W szpitalu było mi raczej dobrze i mamie też było dobrze, pomimo niezłej jazdy podczas mojego porodu. W końcu udało mi się wydostać z mamy z pominięciem niezbyt dobrze funkcjonujących mechanizmów naturalnych. Miły pan przygotował dla mnie przejście przez mamową skórę i oto znalazłem się w jasnym świetle jarzeniówek, a wokół biegało sporo ludzi i wszyscy wyglądali na nieźle wystraszonych. Mama jest chuda, więc pewnie nie posłużył jej poród, sam nie wiem. Trochę się bałem, że nie zdążą mnie umyć i wpakować do becika, a potem donieść mamie, żeby mnie przytuliła, zanim odejdzie (więc darłem się na pielęgniarkę ile sił w płucach), ale na szczęście mama zaczęła oddychać i znalazła w swoim wątłym, chudym ciele trochę siły, żeby mnie przygarnąć do siebie. Było fajnie.
Potem sobie siedzieliśmy razem w jednej sali, mama dała mi mój smoczek (robię znów kilka pociągnięć dla zdrowotności), a kiedy przyszła pani z opowieścią o karmieniu piersią, która mamę obudziła i wściekała się na nią, że zaburzy mi jakiś odruch ssania podając mi smoczek, mama ją pogoniła gdzie pieprz rośnie tak energicznie, że wszystkie położne składały się ze śmiechu. 
- Smoczek!? Przecież dziecko nie będzie jadło z piersi! Czy pani zdaje sobie sprawę z konsekwencji smoczka? – grzmiała Pani Laktacyjna. 
- A czy pani zdaje sobie sprawę, że ja byłam już po tamtej stronie życia? – pyta mama.
- No tak, ale ciężki poród nie usprawiedliwia czegoś takiego. Trzeba pracować na zdrowie dziecka. A słyszałam, że pani też butelkę podaje! Jak chce pani nawiązać więź z dzieckiem! – nie poddawała się Pani Laktacyjna. 
No i wtedy mama nie wytrzymała i wyrzuciła Panią Laktacyjną za drzwi. Nawet zadała sobie trud i podniosła się trochę na łóżku, żeby wyglądać bardziej godnie, przez co jej przekleństwa były świetnie słyszalne na dyżurce. Położne dobrze wiedziały, że mama wróciła z dalekiej podróży i że wróciła z tamtej strony życia dla mnie, więc bardzo jej nadskakiwały i szanowały; dlatego akcja z Panią Laktacyjną przypadła im do gustu. Wiedziały też, że nic nie jest pewne i mama może nie dotrwać do końca dnia, co ja też czułem, przytulając się do niej. Ja tam byłem zadowolony i ze smoczka, i z butelki. O właśnie, jest butelka, leżała pod rysunkami z przedszkola. Grunt dla mnie, że jest jedzenie. 
Pomimo awantury o karmienie piersią p powrocie do domu mama poczuła się lepiej i zaczęła mnie tak właśnie karmić. W pudle nie ma żadnych pamiątek z tego okresu, poza notatkami. Widzę drżące zapiski mamy: 
20:00 pierś lewa + prawa
21:20 mieszanka 20 ml
23:30 pierś lewa
00: 40 pierś prawa
01:20 pierś lewa
02:30 pierś prawa
04:10 pierś lewa
06:00 pierś prawa + lewa
I tak dalej, dzień, noc, dzień, noc. Lubiłem te nasze sesje piersiowe, przyczepiałem się do mamy, zapierałem nogami o jej udo, kładłem dłoń na jej piersi i jadłem. Smacznie, ciepło, zdrowo. Mama była też na tyle miła, że po każdym karmieniu układała mnie do spania w moim łóżeczku (bo tak kazali w poradniku), co mi pasowało; do tej pory nie lubię spać w towarzystwie. 
Karmiąc mnie mama głaskała moje włosy, nuciła pod nosem, potem nosiła mnie na ramieniu, a ja wstrzymywałem czknięcie, bo wiedziałem, że jak tylko mi się odbije, mama odłoży mnie gdzieś, będę musiał opuścić jej objęcia. W tej kwestii mama była nieustępliwa, nie chciała przyzwyczaić mnie do noszenia na rękach, a poza tym nie bardzo miała na to siły, cały czas była jeszcze słaba. Patrząc na chwiejne, czarne litery w notesie, na zapiski ciągnące się nocami, sam nie wiem, co mam myśleć. Czy mama lubiła te posiedzenia ze mną, czy też była nimi zmęczona i robiła to tylko z obowiązku? Dlaczego wobec tego mi śpiewała? Może nie chciała zasnąć? 
Chyba około trzeciego dnia po powrocie do domu przestała mówić. Rozmawiała tylko ze mną, a i to krótko, za to sporo mi śpiewała. Nie odpowiadała na pytania taty, wracającego z pracy, nie odbierała telefonów, nie otwierała nikomu drzwi. Byłem zadowolony, bo mogłem mieć mamę tylko dla siebie. Zacząłem się jednak trochę niepokoić, kiedy przestała regularnie jeść, ponieważ jej mleko od razu zmieniło smak i wcale się nim nie najadałem. Potem nagle dostała gorączki, w mleku pojawiło się echo smaku antybiotykowego, ale i tak je jadłem, żeby sobie poleżeć na mamie. Myślę, że to śpiewanie sprawiło, że mama nie zapomniała mówić. Nie śpiewa zbyt ładnie, ale lubię jej głos.
Kolejnym skarbem, jaki wyciągam z pudła (rysunki z przedszkola mnie nie interesują, więc rzucam je na podłogę, a za nimi leci smoczek, który już mi się znudził) jest małe, plastikowe pudełeczko, w którym mama trzyma mój pępek. Jest to mała, brązowa, twarda rzecz, którą podobno byłem do mamy przywiązany. Sam nie wiem po co, skoro byłem wewnątrz mamy i nigdzie nie chciałem stamtąd iść, ale mama mówiła, że tak po prostu jest. Może znajdę czas, żeby opowiedzieć o tym, jak fajnie jest być w środku, dużo lepiej, niż na zewnątrz mamy. Przede wszystkim zawsze się jest przy mamie, a to dla mnie sprawa priorytetowa. 
- Mamo, a dlaczego osy gryzą? – pytam jej czasem. 
- Gryzą, kiedy je drażnisz synku. – mówi mama.
- Ale czemu, nie mogą nam powiedzieć, zamachać skrzydełkami? 
- Takie osy po prostu są, każde stworzenie jest czym jest i trzeba je takim akceptować. 
- A czy osy są złe? – pytam dalej.
- Nie synku, ani dobre, ani złe, po prostu są osami. 
No więc wyciągam wniosek, że pępek po prostu jest i być musi. Kiedyś może uda mi się podsłuchać, do czego dokładnie służy, bo zazwyczaj jest to bardzo fajne i ciekawe, ale rodzice z jakiegoś powodu o tym ze mną nie rozmawiają. 
Obok pępka jest moja bransoletka ze szpitala. Jarosław, syn Katarzyny, 4000, 57, 11.10.2006. Urodziłem się dokładnie tego dnia, kiedy mama chciała, od małego staram się być dobrym dzieckiem. Nie było źle, nie było też dobrze, cóż, zdarza się. Tak jak osy, jest jak jest. 

R3. W moim pokoju

Jestem mały, więc wielu rzeczy mogę się z łatwością dowiedzieć. Rodzina sądzi, że bawię się spokojnie autkami i klockami, a to zajęcie absorbuje mnie tak, że głuchnę. Nic bardziej mylnego. Słuch mam od dziecka znakomity, potrafię też zapamiętywać różne rzeczy, a potem sobie o nich myślę, kiedy budzę się rano i leżę w swoim pokoju. 
Pokój mam bardzo ładny. Na ścianach wiszą obrazki, malowane przez mamę, rejestracje samochodowe z pokoju taty ze starego domu dziadków. Mam też kilka moich obrazów. Czasem rozmawiamy z mamą o obrazach, lubię, kiedy siada ze mną w kuchni, rozkłada albumy i opowiada mi o każdym detalu, widocznym na zdjęciu. Czasem pozwala mi oglądać albumy z różnymi pięknymi budynkami i zachwycamy się słońcem, zielenią i majestatem świata zatrzymanego na fotografiach. 
Często odwiedzam też mamową pracownię, do której wchodzić mi nie wolno, ponieważ mama trzyma tam trujące farby i śmierdzące werniksy. Zabezpieczyła drzwi metalową bramką, ale nie wie, że umiem ją pokonać górą. Robię to cichutko, jeżeli kiedyś spadnę, będzie problem. Bramkę muszę też pokonać, aby dobrać się do pudła z pamiątkami. Pomimo bramki wszystkie interesujące sprzęty malarskie są odłożone tam, gdzie nie mogę ich dosięgnąć (zapobiegliwa, dobra mama). Za to niektóre obrazy wiszą tak nisko, że mogę przejechać dłonią po ich powierzchni i odebrać nie tylko kolor, ale też fakturę. Czasem ma ochotę je polizać, ale mama chyba by się wściekła. 
Mama maluje dużo, bardzo dużo. Znam każdy jej obraz. Nie lubię, kiedy przychodzą do nas ludzie i zabierają te obrazy. Rozumiem, że mama tak zarabia, ale szkoda mi oddawać ich na poniewierkę. Ja umiem docenić ich urok. 
- Jak ci się synku podoba nowy obraz? – pyta mama z głębin swojego malarskiego, pomazanego fartucha.
- A co to jest mamo?
- Abstrakcja.
- A co to jest abstrakcja? – pytam dalej.
- Abstrakcja stanie się tym, czym chcesz, żeby była. A dla mnie coś, co widziałam, stało się abstrakcją. – odpowiada mama enigmatycznie. 
Myślę, że w jakiś sposób wiąże się to z teorią dotyczącą os, ale jeszcze nie wykombinowałem jak.
Budzę się rano, sprawdzam, która godzina, zastanawiam się, czy mogę już wstać. Pewnie mama chce jeszcze pospać, więc piję wodę, którą dla mnie przygotowała na noc (w nocy nie wolno pić niczego słodkiego, mama mi mówiła, że od tego psują się zęby), a potem kładę się znowu i rozmyślam. Tak, wyborny słuch i pamięć pozwalają mi połączyć różne fakty i opowieści w jedną, w miarę spójną całość. A jeżeli zadzwoni dziś ciocia Justyna, to może uda mi się znowu podsłuchać coś pod zamkniętymi drzwiami mamowej sypialni i czegoś nowego się dowiem. Wezmę samochodzik i jak zwykle będę udawać, że parkuję go na progu. Jeżeli nie będę za głośno buczał silnikiem, z pewnością coś usłyszę. 
Jak wspomniałem wcześniej, mama radziła sobie jak radziła po moich narodzinach. Nic nie mówiła, patrzyła sporo w stół, który jest drewniany i ma owszem ciekawe słoje, ale nie nadaje się moim zdaniem do wielogodzinnych kontemplacji (co innego porysować w nim długopisem lub podziabać go nożyczkami), ale mamie to odpowiadało. Zawartość garnków kipiała na kuchenkę, ja siedziałem w leżaczku, a mama patrzyła w stół tak długo, aż przyszedł tata i zrobił z tym porządek, a mamę odstawił do łóżka.  
Coraz częściej odwiedzała nas babcia Ewa, która w większości zajmowała się mamą, a nie mną. Babcia rozumiała to patrzenie w stół, pewnie to kwestia pokrewieństwa dusz matki i córki, a może po prostu żywe po latach wspomnienia własnego pobytu w sanatorium dla nerwowo chorych po narodzinach dzieci. Babcia też jest odporna, ale baby blues zaprowadził ją na oddział dla wariatów. Przepraszam, mama nie pozwala mi mówić „wariat”, mam mówić „pacjent”. Sam nie wiem po co te korowody, wariat to wariat, niezależnie jak go nazywać. 
Babcia gotowała obiady, sprzątała, zmieniała moje pieluszki, szykowała moje mleko, zabierała mnie na spacery, kąpała, usypiała. Niestety nie mogła być tu na stałe, ponieważ mieszka w innym mieście. Po jej wyjeździe mama była w gorszej formie, niż przed jej przyjazdem. A jeżeli jeszcze do tego zdarzyło się, że tata wyjeżdżał w delegację, można się było spodziewać marnego tygodnia. Byłem najedzony, przebrany, wyspacerowany, ale męczyła mnie ta żałobna atmosfera i przeczucie, że mama musi zmuszać się do wykonywania przy mnie tych wszystkich czynności. Chciałem jej jakoś ulżyć, pomóc, ale myślenie nad tym, jak to zrobić doprowadzało mnie do bezsenności, co raczej nie działało korzystnie na mamę, która zdecydowanie potrzebuje paru godzin solidnego, nocnego odpoczynku. 
Babcia postanowiła działać. Rozpoczęła od zakupienia dla nas magicznej kuli z obsydianu. Babcia jest wiedźmą i tarocistką, więc początkowo sądziłem, że wie co robi i cierpliwie czekałem na efekty, obserwując jej bieganinę. Swoje zdolności odziedziczyła po prababce ze strony mamy, mojej praprababce. Raczej nie rozmawiam o tym w przedszkolu, bo ludzie tego nie rozumieją. Tarot jest ładny, babcia ma mnóstwo różnych talii, są na nich obrazki smutne, złe i nijakie, można się nimi zabawić, przydzielić kartom różne role, wtedy gadają ze sobą, a na koniec mogę je pochować i udawać, że nic nie wiem o miejscu ich pobytu. Te ładniejsze muszę lepiej ukryć, bo mama zawsze jakoś wyczuwa, gdzie je położyłem. Ewentualnie proponuje mi nagrodę w postaci czekoladki i sam przynoszę zgubę. 
Magiczna kula na niewiele się jednak zdała i mama milczała uparcie. Nadal opiekowała się mną w miarę dobrze (ja tam nie narzekam, bo byłem z nią cały czas), co prawda chodziła cały czas w tym samym ubraniu i nie myła włosów, ale nie przesadzajmy, to się da wytrzymać. Sam bym się w życiu nie wykąpał i nie przebrał po 10 nocnych karmieniach. Nie wiem, jak wychowam własne dziecko, na szczęście mam czas na przemyślenie tematu. Co prawda Jagoda z przedszkola bardzo się do mnie zaleca, ale nie zwracam na to uwagi. 
Po krótkiej naradzie ze znajomymi tarocistkami i wróżbitami babcia Ewa przygotowała dla nas zestaw kadzidełek. Osiągnęła w pewnym sensie sukces, ponieważ mama spojrzała na nią i oznajmiła, że w tej chwili ma zgasić te śmierdzące świństwa, bo zaraz zwymiotuje. Potem zapadła w anabiozę, z której wyrwać ją mogłem tylko ja, a i to na krótko. 
Kolejno przerobiliśmy też magiczne dzwoneczki, czarodziejskie runy, odczynianie uroków, oczyszczenie mentalne domu, kilka kryształów górskich, ametysty, bioenergoterapeutów i tym podobne sprawy. Mama nadal milczała, nie jadła, mało piła, robiła przy mnie co trzeba, a potem zasiadała przy stole i na nic nie zwracała uwagi. Telefon dzwonił i dzwonił, babcia stukała i stukała w drzwi, a mama siedziała i siedziała.
Wkurzały mnie te wszystkie babciowe zabiegi, ponieważ jako dziecko mam niezły kontakt ze światem powiedzmy no „nadprzyrodzonym” i wiem, że żadne kamienie nigdy nikomu nie pomogły. A tym bardziej kadzidełka. Zdecydowanie lepiej zwracać się o pomoc do ludzi, z resztą też dosyć dobrze wyczuwam, którzy są godni mojej uwagi, a którzy nie. Chciałem powiedzieć babci, żeby przestała, ale ona nie słuchała mnie, albo nie rozumiała, sam nie wiem. Chyba jednak nie jest zbyt utalentowana w zakresie zjawisk paranormalnych, ponieważ nie odbierała moich komunikatów. Co innego mama, nawet teraz będąc 300 kilometrów od domu słyszy mnie w swojej głowie i odpowiada mi w myślach. To się chyba nazywa telepatia. Zdecydowanie nie dla babci, lepiej niech zostanie przy tarocie. 
Koniec końców babcia doszła do wniosku, że sama nie poradzi sobie kursując między dwoma domami i rozpoczęła poszukiwania opiekunki/ gosposi/ człowieka do zadań specjalnych. Miałem upatrzoną jedną panią o imieniu Ela, która mieszkała w pobliżu. Widywałem ją czasem w sklepie, czasem na spacerku, zawsze pochylała się nade mną i coś tam mówiła. Czasem widywałem ją z dziewczynką, ale niebyt wyraźną i zauważyłem, że babcia jej nie widzi. Domyśliłem się, że to ktoś pochodzący z tamtej strony, ale nie chciałem o nic pytać, z resztą i tak nikt by mnie nie zrozumiał. Podobała mi się, ale też wyczułem, że będzie podatna na mój urok osobisty, dzięki czemu całe dnie będę spędzał u niej na rękach. Skoro mama nie może, to ciocia ponosi, to mnie całkowicie zadowalało. 
Po krótkich uzgodnieniach Ela pojawiła się u nas w domu. Z właściwą sobie werwą zabrała się do wyrzucania wiekowych nektarynek z miski, opróżnia lodówki z gnijących produktów, czyszczenia podłóg i mycia okien. Znajdowała przy tym sporo czasu dla mnie. Oczywiście spędzałem go u Eli na rękach, szarpiąc kabel domofonu, oglądając ptaszki za oknem i zmuszając ją, aby nosiła mnie na spacerze, ciągnąc za sobą wózek. Zostawała też u nas na noc, kiedy tata wyjeżdżał, bo tata chyba obawiał się, że mama nie poradzi sobie ze mną i ucieknie, ale ja byłem niemal pewien, że do tego nie dojdzie. Tak czy tak Ela zostawała. 
Przez te dwa lata z Elą mama jakoś się pozbierała. Często siadywały we dwie w kuchni, ja wtedy zajmowałem się sam sobą, dając im szansę na pogawędkę i sobie szansę na podsłuchanie interesujących opowieści. Ela nie oceniała mamy, tak samo jak mama nie ocenia os. Dla niej mama była jaka była, z resztą z tego co wiem, Ela niejedno w życiu widziała. Ela zajmowała się naszym domem, mamą i mną. Mama potem podobno poszła do jakiegoś doktora od głowy, od którego wracała zahukana i nerwowa, ale z czasem te wycieczki wyszły jej na dobre. Nie znam tego doktora, znam tylko Grzesia, który przyjeżdża do mnie, kiedy jestem chory, ale najwyraźniej ten od głowy jest równie dobrym specjalistą jak Grześ. 
Oczywiście dochodziło do drobnych sprzeczek, zwłaszcza w kwestii tak ukochanego przez mamę jedzenia. Ela dokarmiała mnie słodyczami, a mama strasznie się o to piekliła. Aby ją udobruchać szybko nauczyłem się jeść samodzielnie, chociaż bardo lubiłem, kiedy mama mnie karmiła, bo wtedy wymachiwała energicznie łyżeczką i śpiewała mi piosenki o kaszce, zupce, groszku, marchewce. Te piosenki sprawiały, że nawet najzdrowsze jedzenie dało się przełknąć. 
Niestety potem Ela zniknęła. Podobno dokądś wyjechała, przeprowadziła się. Mama została ze mną sama. Bardzo tęskniłem za Elą, bo mama jest dość surowa, a z Elą to był luz blues, ale najwyraźniej mama chciała mi wynagrodzić utratę ukochanej cioci i stała się bardziej uległa. Pamiętam Elę bardzo dobrze, dotyk jej dłoni, jej łagodność, spokojny głos, cierpliwość i każdego dnia, kiedy o niej myślę, dziękuję jej, że nauczyła mamę jak mnie kochać bez wyrzeczeń.

R 4. Brzuch

Obiecałem chyba wcześniej, że opowiem co nieco o wyższości pobytu w brzuchu nad spędzaniem czasu poza nim. Co prawda naukowcy sądzą, że pobyt ten ulega zapomnieniu, ponieważ mózg resetuje się po 3 roku życia dziecka. Bla, bla, bla, bla. Nawet na torturach nie przyznam się, jak wiele pamiętam, ale mogę uchylić rąbka tajemnicy.
Pamięć „okresu brzusznego” to pamięć dźwięków i emocji. Suszarka, strach mamy przed osą. Głos taty, radość mamy. Zmęczenie mamy. To też pamięć kołysania, ruchy tańczącej mamy, mamy malującej, mamy trącej jabłko (to najfajniejsze, jednostajne trzepanie). 
Mama jest tancerką. Moje pierwsze miłe wspomnienia dotyczą kołysania i muzyki. Mama ostrożnie stawiała stopy, ja unosiłem się i opadałem, a potem zasypiałem, słuchając moich ulubionych melodii. Często mama puszczała je po kilka razy i powtarzała całą choreografię, a ja kołysałem się, spałem, budziłem. Zaraz po urodzeniu puściła mi swoją taneczną płytę i strasznie się śmiała, gdy zauważyła, że ją poznaję. Jeden z niewielu momentów mojego wczesnego życia, kiedy mama się śmiała.
Te wcześniejsze, najpierwotniejsze wspomnienia nie są tak miłe. Lękałem się o swoje życie. Mama dowiedziała się, że jest w ciąży całkowicie przypadkowo, sądziła, że ma chory żołądek, a okazało się, że jakimś cudem powstałem ja. Z tatą nie układało się jej wtedy najlepiej, słyszałem ich kłótnie o mnie. Mama długo zastanawiała się, czy nie pozbyć się mnie i nie wrócić do swojego dawnego życia, czy nie zapomnieć o mnie. Bałem się bardzo, bardziej niż boję się koni. Mówiła czasem, że ma dosyć tej ciąży i jak się wkurzy, to ją usunie. Ciocia Buła zamarzała wtedy z trwogi, babcia Ewa wzdychała, a ciocia Ala próbowała ją uspokoić. 
Wszystko jakoś się ułożyło w momencie, gdy mama uznała (nie znając jeszcze mojej płci), że jestem dziewczynką. Nadała mi piękne imię, w sklepach oglądała tylko dziewczęce rzeczy i cieszyła się na zaplatanie mi warkoczyków. Wspomnienie jej żalu, jej desperackich próśb o sprawdzenie jeszcze raz ekranu USG i potwierdzenie, że jestem chłopcem („to niemożliwe, to niemożliwe” powtarzała) boli mnie do dzisiaj. Rozmawiałem o tym z mamą, wiem, że mnie kocha takim, jakim jestem, ale czasem smutno mi, że nie dorosłem do jej oczekiwań. 
Koniec końców mama w końcu nadała mi chłopięce imię i rozpoczęła kampanię, przygotowującą dom na moje przyjście. Wtedy poznałem w zasadzie całą moją rodzinę i znajomych mamy. Ha, ha, ja znam was wszystkich z brzucha. Nawet nie wiecie, że ja wiem. Pamiętam ciocię Alę, wbijającą pinezki w ceratową wyściółkę szafy, wujka Romka, montującego balustradę przy schodach, babcię Ewę, zachwycającą się moimi ubrankami, dziadka Maćka, który nic nie mówił, bo nie wiedział co powiedzieć. 
Kiedy już ich zobaczyłem wydostawszy się (a raczej po tym jak zostałem wyrugowany z mojego kołyszącego lokum w brzuchu mamy), bardzo chciało mi się śmiać. Mama ubrała mnie na to pierwsze wielkie widzenie w błękitny dresik i przyczesała moje rzadkie włoski. Dała mi pełną butlę mleka, żebym jej nie marudził podczas przyjmowania gości. Oj, zmobilizowała się solidnie, wiem, że dużo ją kosztowało ogolenie nóg i umycie włosów, ale nie chciała, aby rodzina domyśliła się, że zaniemówiła. Z tego śmiechu nad moją rodziną, której każdy członek przyglądał mi się z nabożną czcią i zaciekawieniem, a przede wszystkim nad pytaniem wujka Wojtka „Czy on mówi” w końcu zrobiło mi się niedobrze i zarzygałem błękitny dresik, mamę oraz podłogę. Przepraszam.
Czasem pojawiali się ludzie, których mama nie lubi. Mówili jej przykre rzeczy, przykładowo, że jest głupia. Wiem, że nie wolno o nikim mówić „głupi”, ani oceniać ludzi po ich wyglądzie, bo to nieelegancko. Mama wtedy popłakiwała, wyciągała nowe podobrazie, farby, pędzle i malowała mrucząc pod nosem, że ich wszystkich załatwi. 
Starałem się jakoś ją wtedy pocieszać, szeptałem z głębin mojej wewnętrznej dziedziny ciepłe słowa, ale mama nie słyszała mnie. Próbowałem wymierzyć jej kilka przyjacielskich kopniaków, ale nie zwracała uwagi. Czasem dostawałem czkawki przez te jej nerwy. Aby rozwiązać problem, postanowiłem odwiedzić mamę we śnie. Spała niespokojnie i przez sen płynęły jej łzy. Wtedy pokazałem jej się w oddali, biegałem po zielonych pagórkach razem z innymi dziećmi. W pewnym momencie odłączyłem się od nich i pobiegłem do mamy. Powiedziałem jej po prostu „Nie płacz, wszystko będzie dobrze”, a ona zasnęła głęboko, oddychając tak równo, jak syczą rozbijające się o brzeg fale. Kiedy się obudziła, nie wierzyła, że jestem chłopcem, ale wkrótce potwierdziło to USG i mama znowu miała kłopoty.
Chciałbym być znowu tak blisko z mamą. Czasem zakradam się do jej sypialni i delikatnie, powolutku, noga za nogą, ręka za ręką, wspinam się na jej łóżko. Gdyby się obudziła, pewnie wyrzuciłaby mnie z powrotem do mojego pokoju. Kiedy już przemknę się nad nią, przytulam ucho do jej pleców i słucham bicia mamowego serca, zapadam powoli w sen i wiem, że wszystko będzie dobrze.

R5. Morza szum
Mama źle znosi bezczynność. Odkąd tylko pamiętam cały dzień miotała się po domu, przed domem i poza domem. W sumie nie ma na co narzekać, bo często zabierała mnie ze sobą na zakupy, place zabaw, do lasu, do parku, w góry, do koleżanek, do sal zabaw, na Mikołajki, do zoo itp. Pakowała wtedy swoją przepastną, brązową torbę, wypychała ją zapasowymi skarpetkami, majteczkami, ciuszkami na zmianę, napojami, jedzeniem, zabawkami, dziwne, dla siebie nigdy nic tam nie wkładała, no może papierosy. Potem pakowaliśmy się do auta i wyruszaliśmy na wielką przygodę. Nawet spacer z mamą wokół osiedla jest niezłą zabawą, bo zawsze wypatrzymy ciekawe kałuże, wdepniemy w jakieś błoto lub pogadamy z psami sąsiadki. 
Przy niesprzyjającej pogodzie zajmowaliśmy się domem. Mama zakładała mi rękawiczki, a ja dokładnie ścierałem kurz ze wszystkich mebli, podczas gdy ona szorowała łazienkę. Odkurzaliśmy, praliśmy firany (fajna zabawa, bo przebrałem się za czarodzieja i miotałem po kanapie), trzepaliśmy dywany, czyściliśmy klamki i przełączniki, wstawialiśmy pranie. Mama zawsze znalazła coś do sprzątnięcia, zwłaszcza, gdy zabrakło naszej Eli. 
Najlepiej wspominam letnie wyjazdy nad morze. Mama szykowała tony rzeczy, tata pomstował ładując je do auta, potem następowała Wielka Podróż, na końcu której czekały wielkie atrakcje. Podczas wakacji mama nieco rozluźniała się, częściej kupowała mi niepotrzebne, byle jakie zabawki i nie zwracała uwagi, że odżywiam się goframi. Chodziliśmy na długie spacery, a ja wciskałem jej w kieszenie drobne kamyczki, muszelki, pomięte pióra i gładkie patyki. Rozmawialiśmy godzinami o niczym. Czasem kładliśmy się razem w łóżku i patrzyliśmy na siebie tak długo, aż zasnąłem, mając przed oczami oczy mamy, ciemne, śpiące, spokojne. Kiedy jest mi ciężko, kiedy Bartek wyrywa mi zabawki i czuję złość na cały świat, myślę o wakacyjnej mamie i robi się jakoś troszkę lepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz