Dziś mam dla Was długi tekst. Dlaczego dzisiaj i dlaczego taki? Szukałam czegoś w szafie, jakiegoś artykułu, który potrzebny mi jest w nowej książce. Chciałam go dla Was streścić, ale trafiłam na pudełko z pamiątkami. Przypomniał mi się wtedy ten kawałek, napisałam go… Z resztą, niech sam mówi za siebie. Nie jest jeszcze idealnie wygładzony, ale nie chcę go teraz zmieniać. Niech zostanie, bo ważniejsze jest w nim, o kim piszę, a nie jak. Wybaczcie.
R 1. 329 zdjęć
Biegniemy w
deszczu, mama i ja. Mama niesie mnie na rękach. Wciskam nos pod jej pachę,
pachnie mamowo, kremem, dezodorantem, mamową, nieco spoconą skórą. Nawet
książki, które czyta mama po paru dniach łapią zapach jej rąk, lubię wtedy przerzucać
kartki i wdychać ten przedziwny kartkowy aromat. Mama trzyma mnie mocno, burza
szaleje w najlepsze, z nieba spadają kulki gradu. Nigdy ich nie widziałem
wcześniej, chciałbym się zatrzymać i trochę się nimi zabawić, ale mama wytrwale
unosi mnie dalej i dalej przez las. Pewnie chce się gdzieś schronić, ale nie
odpowiada mi na pytania, słyszę, że szybko oddycha, a w jej stulonej dłoni,
którą zasłania mi ucho przed wiatrem, słyszę łomotanie mamowego serca. Deszcz
spływa mi po nogach, mama nie ma czym ich mi zasłonić. Nie boję się, mama
zawsze coś wymyśli. Czasem widzę, że trochę wpada w panikę, ale przywykłem już.
Chwilę się pokręci nerwowo , a potem działa. Wiem, że doniesie mnie tam, gdzie
będzie nam dobrze.
Mama jest
bardzo mała. Ma cienkie nogi i cienkie ręce. Jej włosy nie są takie jak u cioci
Ali, nie są kudłate i trzeszczące. Nie używa spinek i wstążeczek, bo zsuwają
się po chwili i mama wygląda wtedy dziwnie nieporządnie. Cienkie włosy, cienkie
rzęsy, drobne dłonie, małe stopy. Wielu ludzi sądzi, że mama jest delikatnego
zdrowia, ale to tylko gra pozorów. Mama potrafi nieść mnie przez całe miasto na
rękach i nawet na chwilę się nie zatrzyma. Potrafi przynieść w plecaku zakupy
na obiad. Kiedy byłem młodszy potrafiła załadować mój wózek po brzegi różnymi
rzeczami, a potem wtaszczyć go do autobusu. Nigdy nie prosiła nikogo o pomoc. Z
małą, cienką mamą czuję się dobrze, bezpiecznie. Tata nazywa ją świnką
chudzinką, widział moją bajkę i mu się spodobało to określenie. Czasem boję się
tylko, że mama umrze i dołączy w niebie do babci Tereski, do dziadka Janka i
Fryderyka, do ciotki Heleny, która podobno była wariatką, ale mama zapewnia
mnie, że to nigdy nie nastąpi. I ja jej wierzę.
Mama nosi
przy sobie w telefonie moje zdjęcia. Ma ich 329. Oficjalnie umiem liczyć tylko
do 100, ale nieoficjalnie radzę sobie z większymi liczbami. Nie zdradzam się z
tym, bo mama znów będzie chciała robić ze mną zadania i ćwiczenia, już to
przerabiałem, kiedy zdradziłem się z umiejętnością czytania. I tak dostatecznie
męczą mnie i nudzą ćwiczenia logopedyczne. Poza tym mama coraz częściej
wspomina, że mam iść do szkoły, co wcale mi się nie podoba. Wolę przedszkole z
dwojga złego. Też mnie nudzi i męczy, ale przynajmniej nie ma tam mamy i jej
ścisłego nadzoru. Podejrzewam, że gdyby dowiedziała się, że razem z Filipkiem
moczyliśmy sobie włosy pod rynną (pani Edytka nic nie zauważyła, spokojnie
przemoczyliśmy ubranka i buty), znowu zrobiłaby by w przedszkolu przesłuchanie
i wezwała dyrekcję do złożenia wyjaśnień. Ludzie lubią mamę, ale w mojej
sprawie wolą z nią nie zadzierać, bo kiedy chodzi o mnie, ze świnki chudzinki
zmienia się w wyjącą harpię.
Czasem
zaglądam do mamy do kuchni i widzę, że zamiast gotować obiad przegląda te 329
zdjęć w tę i z powrotem. Czasem robi się wtedy smutna, a czasem nie. Wszystko
zależy od tego, czy jestem zdrowy i grzeczny, czy też chory i całą noc
spędziłem z nią na kanapie (swoją drogą uwielbiam te nasze nocne rozmowy, ale
mama czasem przysypia i nie śledzi wątku). Ciocia Agata mówiła mi, że w pracy
mama też ogląda te zdjęcia, słyszałem też, że czasem chowa się wtedy w biurowej
toalecie i płacze. Ja tam mamy płaczącej nie widziałem, no może raz, kiedy
mocno ją kopnąłem w złości. Nic nie powiedziała mi wtedy, po prostu płakała.
Nie kopałem jej więcej, chyba mamę jednak takie kopanie boli. Moim zdaniem mama
nie płacze, mówiła mi to, że to wcale nie płacz, a tylko uczulenie na koty. Co
prawda nie mamy kota, ani psa, ani nawet rybek, bo mama obawia się, że w
akwarium rozwinie się pleśń i nas będzie uczulać, a potem zachorujemy na astmę,
ale mama mimo to ma uczulenie i wtedy łzawią jej oczy. Uważa też, że ja mam
uczulenie, więc o psie nie ma mowy, a szkoda. Dziadek czasem pozwala mi się
pobawić ze swoim psem Fikołkiem, ale też nie mówię mamie o tym, bo ostatnio po
pobycie u dziadków znowu zachorowałem i mama bardzo się zdenerwowała i mówiła,
że dziadek jest nieodpowiedzialny i że to jego wina. Ja myślę, że to wina
Filipka, bo przyszedł do przedszkola ze strasznym katarem, który kapał na nasze
klocki i to chyba na Filipa jestem uczulony. Fikołek jest fajny, więc tyrady
mamy wysłuchałem w spokoju, bo to niska cena za takie fajne popołudnie.
Mama nigdy
mnie nie bije, niewiele krzyczy, nie znosi przemocy. Mówi, że jest pacyfistką,
nienawidzi wojen, nie kupuje mi ani pistoletów, ani mieczy, ani też nie pozwala
montować ich z klocków. Twierdzi, że konflikty trzeba rozwiązywać poprzez
rozmowę i negocjacje, a nigdy siłą. Fakt, z tatą się nie biją, nie krzyczą na
siebie, po prostu czasem mama obraża się i przestaje się do taty odzywać. Wtedy
tata przeprasza i wszystko jest dobrze. Dla mnie zakrawa to na przemoc, bo
często tata nie jest niczemu winien, a mama wymusza na nim, żeby się ukorzył i
wziął na siebie całą winę, za przeciekający dach, wietrzysko łamiące maliny,
psa sąsiadów i złe samopoczucie żony. Muszę to jeszcze przemyśleć, w każdym
razie wychodzi na to, że te negocjacje pozwalają wiele uzyskać.
Jej
pacyfizm przekłada się też na tak absurdalne zachowania jak omijanie lezących
chodnikiem ślimaków, zamykanie ogrodowej ropuchy w wiaderku na czas koszenia
oraz przepędzanie pająków z domu (to akurat zleca mi, bo się nie boję łapać ich
kosmatych nóg, a potem fundować im lotu z okienka). Mama kocha każde
stworzenie, opowiada mi o zwierzętach i owadach, pozwala dotknąć węża. Czasem
wspomina, że jakiś Pan Bóg je potworzył, ale mi w sumie wszystko jedno.
Mama jest
silna jak koń, odporna na wszelkie choroby, dobrze znosi mróz i deszcz, nie
skarży się zbyt wiele. Po prostu czasem robi się trochę nieobecna, pije kawę za
kawą, wychodzi co chwilę na papierosa, bo przecież w domu nie pali ze względu
na moje zdrowie. Dziadek i babcia palą przy mnie, wcale mi to nie przeszkadza.
Nawet lubię ich papierosowy zapach, kojarzy mi się z domem dziadków. Szkoda, że
mama po każdej wizycie u nich pierze dokładnie moje ubranka, bo chciałbym na
dłużej zatrzymać zapach dziadka, ale mama chyba nie czuje, że dziadek poza
Marlboro pachnie też męskim balsamem do ciała, którym codziennie się smaruje
(bo ma tak samo delikatną skórę jak ja), kawą i skondensowanym mlekiem, którego
ani mnie, ani jemu jeść nie wolno, a mimo to ukradkiem wciągamy całe tubki
siedząc na krawężniku za sklepem, żeby mama nie widziała. Potem mamy wysypkę i
mama się denerwuje i jak zwykle podejmuje wielką akcję dzwonienia po lekarzach,
robi mi lecznicze kąpiele i smaruje różnymi mazidłami, ale dziadek nigdy mnie
nie wsypał. Z resztą sam też ma wysypkę, ale jego nikt nie ogląda co wieczór ze
wszystkich stron, więc nikt o tej wysypce nie wie.
Mama czasem
się denerwuje. Nie krzyczy na mnie, nie trzaska drzwiami, po prostu widzę, że
jakoś jej nic nie idzie. Najczęściej dzieje się tak wtedy, gdy martwi się o
mnie. Pierwszym słowem, jakie zapamiętałem jako maluszek było „uwaga”. A potem
kolejne „ostrożnie”, „powoli” i tym podobne. Szczerze mówiąc nigdy się nimi nie
przejmowałem. Potrafię przewrócić się i fiknąć koziołka, przy okazji rozcinając
kolano o bruk na podwórku i nie za bardzo mnie to boli. To chyba zasługa taty,
który nie przejmuje się takimi pierdołami. Pozwala mi bawić się swoimi
narzędziami: kopaczką, piłą, majzlikiem, bawimy się świetnie, dopóki na
horyzoncie nie pojawi się mama z litanią możliwych nieszczęść. Na szczęście
tato jakoś zawsze potrafi ją udobruchać i po chwili wracamy do naszej roboty.
Mama ostrzega mnie przed osami, kleszczami, nierównościami chodnika, psami,
cukierkami, które mogą utknąć w krtani. Tata wręcz przeciwnie, nie bardzo się
przejmuje, podobnie jak dziadkowie. Nie znaczy to, że mama jest nudna i
chciałbym od niej uciec, bo nikt tak jak ona nie nadaje się na w momentach,
kiedy wymiotuję niezbyt dobrze pogryzioną kiełbaską, ale czasem chciałbym
trochę więcej wolności. Mama uczy się tego powoli, nie rozumie, że czasem chcę
odejść dalej, więc kiedy ma kiepski dzień po prostu staję na wysokości zadania
i jestem posłuszny i uważny.
Myślę, że
329 zdjęć mamowych jest po to, aby ją uspokoić. Patrząc na te zdjęcia może się
nacieszyć mną nie martwiąc się jednocześnie tym, gdzie ja jestem, co robię i
czy zagraża to mojemu zdrowiu. Na zdjęciach jestem pogodny, bo taki jestem z
natury (na jednym tylko mam potężnego guza i mama zawsze, kiedy na nie patrzy
powtarza, że to jej wina, a ja wiem, że nie jej, bo sam uciekałem jak szalony
nie patrząc pod nogi; mama nie miała szans mnie złapać, chociaż potrafi nawet
dogonić na swoich cienkich nogach mój rower), mama może spokojnie oglądać
zatrzymane obrazy i zachwycać się moją urodą, bo trzeba przyznać, że jestem
bardzo ładny. Od dzidziusia do chłopczyka, różne pory roku, mnóstwo miejsc:
dom, Bałtyk, las, różne osoby: bliższe i dalsze, mama przewija, przewija
zdjęcia i czasem jest wesoła, a czasem nie.
R 2. Pamiątkowe pudło
Przyjechała
dziś do nas ciocia Basia. Kiedyś nazywałem ją ciocią Bułą, bo jest niska i
okrągła, a poza tym zawsze spełniała moje zachcianki jedzeniowe, kupując mi
pączki. Mama nie chce mi dawać pączków, woli karmić mnie marchewką, jabłkami i
innymi zdrowymi rzeczami. Na szczęście są tacy ludzie jak ciocia Buła, kupujący
mi słodycze. Najbardziej jednak lubię dziadków, bo kiedy mama nie widzi, dają
mi ptasie mleczko i coca cole. Wiedzą, że mam uczulenie na mleko, czekoladę i
orzechy, sam im to zawsze przypominam, ale mimo to pozwalają mi zjeść tyle
ptasiego mleczka, że nie mam już sił zjeść białego wnętrza i obgryzam tylko
czekoladę ze smakowitych ścianek. Mamie nic nie mówimy, bo byłaby zła. Dla mamy
zdrowe odżywianie się to priorytet.
Ciocia Buła
ma także rewelacyjny sposób na zły humor.
- Co Antosiu,
masz humorek niezbyt dobry? – pyta ciocia.
- Tak. –
mówię po prostu, wiedząc, do czego to zmierza.
- To może
skoczymy na targowisko, coś sobie kupimy ładnego?
- Dobrze
ciociu.
Ubieramy
się w pośpiechu i idziemy do Krainy Obfitości. Wędrujemy po targowisku, chyba
jedynym, które ostało się w mieście i oparło inwazji centrów handlowych,
wchodzimy do szmateksów, do sklepików z drobiazgami, kwiaciarni, kiosków
spożywczych z czekoladkami, których nie ma w innych sklepach, do antykwariatów,
składów staroci. Podróżuję tak z ciocią Bułą i zbieram, zagarniam te różnorodne
dobra: stare samochodziki, komiksy, rozpadające się roboty, najwspanialsze
prezenty. Te chwile są dla mnie szczególnie cenne, bo ciocia zawsze ze mną
fajnie rozmawia i opowiada historie każdej rzeczy, która mnie zainteresuje.
Wracam zmęczony i szczęśliwy.
Znosimy
nasze łupy do mieszkanka cioci Buły. Oczywiście ciocia taszczy ze sobą całe
naręcze własnych zakupów. W jej szeleszczących siatkach znajdziemy stare
porcelanowe lalki z poobrywanymi sukienkami, przedziwne nakrycia głowy,
dzbanuszki bez uszek, stare koronkowe peniuary, złote buty na koturnie, sznury
korali, szmaty i szmateczki w różnych kolorach, stare kołnierze z lisa. Z tego
zbioru śmieci ciocia wyczarowuje domowe dekoracje, zawiesza kolorowe tkaniny na
lampach, które zaczynają świecić jak beduińskie ogniska, lalki ustawia na
parapecie i domalowuje im brwi i oczy, owija się w zabytkowe, pachnące kulkami
na mole suknie i nakłada kapelusze. Dla mnie otwiera swoją przepastną szafę, z
której wypadają pierzaste boa, buty na szpilkach, muchy na szyję i magiczne
peleryny. Przywdziewam te stroje i wcale nie obchodzi mnie, że te buty nie są
chłopięce, bo zaczynamy zabawę w krainę czarów, po której długo nie mogę
zasnąć. Kładę się do łóżka z tym całym majdanem, oglądam zagracony pokój cioci
Buły i czuję się jak król świata.
Dom mamy
jest zupełnie inny. Nie ma tam brudnych talerzy w zlewie (u cioci talerze
wylizują psy, a potem trafiają do gigantycznego zlewu, w którym swój tajemny
żywot pędzą stada pierwotniaków), nie ma bibelotów i zwariowanych dekoracji,
ani malowideł na ścianach i zakurzonych kotar. W kuchennych szafkach stoją w
żołnierskim porządku naczynia, sztućce świecą z szuflady, kwiaty nie mają ani
jednego suchego liścia, a kafelki spełniają najwyższe normy czystości. Szyby w
drzwiach lśnią od codziennego mycia. Meble są idealnie napastowane, a podłogi
sterylne. Szafa mojej mamy to zupełnie inna historia, niż kłębowisko cioci
Buły, które dobija się do drzwi i pragnie się wydostać. To idealna kompozycja
poskładanych w kosteczki bluzek, spodni, sweterków, posortowanych
kolorystycznie i przechowywanych w sposób zapewniający, że nawet za kilkaset
lat nie stracą fasonu. Nie znajdziecie w niej złotych butów, krwisto czerwonych
chust z dzwoneczkami, ani sznurów paciorków. Wszystko leży idealnie i przesiąka
wonią lawendowych woreczków. Z jednej strony podoba mi się bałagan cioci Buły,
z drugiej stojąc przed szafą mamy czuję dziwny spokój i pewność, że wszystko na
świecie ma swoje miejsce. Mama jest taka jak jej szafa: uporządkowana, szara
lub brązowa, ale jednocześnie w stu procentach przewidywalna, sam nie wiem, czy
to dobrze, czy nie.
Mama uważa,
że powinna mi odmawiać pewnych rzeczy, żebym wyrósł na porządnego człowieka.
Bardzo mnie to frustruje, ponieważ nie wyobrażam sobie, jaki wpływ za 30 lat
może mieć na mnie metalowy samochodzik, natomiast doskonale czuję, jaki wpływ
tu i teraz wywiera odmowa mamy. Pragnę go do bólu i podoba mi się bardziej niż
jakiekolwiek z posiadanych autek, ale wiem, że mama jest nieugięta. Tak samo
nieugięta jest w kwestii tranu, ale przynajmniej nieprzyjemna procedura przełykania
smakującego starą makrelą płynu (miał mieć smak cytrynowy, ma jaki ma) kończy
się nagrodą w postaci żelka owocowego.
Myślę, że
mama zrobiła z tego żywienia mnie zdrowo jakąś życiową misję, ponieważ od
dziecka pamiętam, jak zapisywała, co zjadłem, kiedy i w jakiej ilości. Czasem
grzebiąc w pamiątkach, które mama trzyma w pudle w swojej pracowni przeglądam
zeszyt z jej notatkami dotyczącymi spożywanych przeze mnie pokarmów. Wkładam
sobie do buzi mój stary smoczek (nie smakuje tak dobrze, jak kiedyś, ale ogólnie
jest to miłe) i przeglądam co mama zgromadziła.
No i oto
wyciągam wspomniany zeszyt. Jest gruby, kilka kartek fruwa luzem, bo przez
nieostrożność mi się wyrwały, ale wpycham je z powrotem między okładki.
Początek jest interesujący: bite kilkanaście stron streszczenia kilku
podręczników o wychowaniu dzieci. Do tego spis treści. Kąpanie, przewijanie,
karmienie, spacery, kolka, pielęgnacja siusiaka, żywienie, spanie, usypianie,
rozwój, szczepienia. Mama mówi, że przeprowadziła badania i spisała tam to, co
uznała za odpowiednie. Niestety wiele publikacji było sprzecznych, więc jej
badania zataczały coraz szersze kręgi. W najgorszym stanie jest poradnik
Spocka: wszystkie kartki latają luzem, pewnie mama zaglądała do niego co 10
minut. Czasem robi takie dziwne rzeczy.
Za
notatkami widzę równe kolumny: data, godzina, co jadłem, ile spałem. Przy
niektórych wpisach są kolorowe kropki, te czarne oznaczają, że coś mi
zaszkodziło, miałem kolkę i darłem się jak oszalały. W takich sytuacjach
zajmował się mną tata, a mama wchodziła pod prysznic i puszczała wodę, bo nie
mogła znieść mojego płaczu. Czasem mama zapisała coś o kolorze kupki, czasem o
jakiejś wysypce.
Na samym
początku mamy wpisy z pierwszych moich dni w domu. Parę razy pociągam smoczek,
żeby przywołać wspomnienia. Mama nie chciała mnie sama ubrać w szpitalu, więc
przyszła jakaś nieznana mi pielęgniarka, odziała mnie w niebieski, welurowy
dresik z króliczkiem, który właśnie znalazłem w pamiątkowym pudle, na głowę
wsadziła mi idiotyczną czapkę, zapakowała do nosidełka i odesłała nas do domu,
mrucząc pod nosem:
- Co za
matka, bać się dziecko przebrać, wstyd.
W szpitalu
było mi raczej dobrze i mamie też było dobrze, pomimo niezłej jazdy podczas
mojego porodu. W końcu udało mi się wydostać z mamy z pominięciem niezbyt
dobrze funkcjonujących mechanizmów naturalnych. Miły pan przygotował dla mnie
przejście przez mamową skórę i oto znalazłem się w jasnym świetle jarzeniówek,
a wokół biegało sporo ludzi i wszyscy wyglądali na nieźle wystraszonych. Mama jest
chuda, więc pewnie nie posłużył jej poród, sam nie wiem. Trochę się bałem, że
nie zdążą mnie umyć i wpakować do becika, a potem donieść mamie, żeby mnie
przytuliła, zanim odejdzie (więc darłem się na pielęgniarkę ile sił w płucach),
ale na szczęście mama zaczęła oddychać i znalazła w swoim wątłym, chudym ciele
trochę siły, żeby mnie przygarnąć do siebie. Było fajnie.
Potem sobie
siedzieliśmy razem w jednej sali, mama dała mi mój smoczek (robię znów kilka
pociągnięć dla zdrowotności), a kiedy przyszła pani z opowieścią o karmieniu
piersią, która mamę obudziła i wściekała się na nią, że zaburzy mi jakiś odruch
ssania podając mi smoczek, mama ją pogoniła gdzie pieprz rośnie tak
energicznie, że wszystkie położne składały się ze śmiechu.
- Smoczek!?
Przecież dziecko nie będzie jadło z piersi! Czy pani zdaje sobie sprawę z
konsekwencji smoczka? – grzmiała Pani Laktacyjna.
- A czy
pani zdaje sobie sprawę, że ja byłam już po tamtej stronie życia? – pyta mama.
- No tak,
ale ciężki poród nie usprawiedliwia czegoś takiego. Trzeba pracować na zdrowie
dziecka. A słyszałam, że pani też butelkę podaje! Jak chce pani nawiązać więź z
dzieckiem! – nie poddawała się Pani Laktacyjna.
No i wtedy
mama nie wytrzymała i wyrzuciła Panią Laktacyjną za drzwi. Nawet zadała sobie trud
i podniosła się trochę na łóżku, żeby wyglądać bardziej godnie, przez co jej
przekleństwa były świetnie słyszalne na dyżurce. Położne dobrze wiedziały, że
mama wróciła z dalekiej podróży i że wróciła z tamtej strony życia dla mnie,
więc bardzo jej nadskakiwały i szanowały; dlatego akcja z Panią Laktacyjną
przypadła im do gustu. Wiedziały też, że nic nie jest pewne i mama może nie
dotrwać do końca dnia, co ja też czułem, przytulając się do niej. Ja tam byłem
zadowolony i ze smoczka, i z butelki. O właśnie, jest butelka, leżała pod
rysunkami z przedszkola. Grunt dla mnie, że jest jedzenie.
Pomimo
awantury o karmienie piersią p powrocie do domu mama poczuła się lepiej i
zaczęła mnie tak właśnie karmić. W pudle nie ma żadnych pamiątek z tego okresu,
poza notatkami. Widzę drżące zapiski mamy:
20:00 pierś
lewa + prawa
21:20
mieszanka 20 ml
23:30 pierś
lewa
00: 40
pierś prawa
01:20 pierś
lewa
02:30 pierś
prawa
04:10 pierś
lewa
06:00 pierś
prawa + lewa
I tak
dalej, dzień, noc, dzień, noc. Lubiłem te nasze sesje piersiowe, przyczepiałem
się do mamy, zapierałem nogami o jej udo, kładłem dłoń na jej piersi i jadłem.
Smacznie, ciepło, zdrowo. Mama była też na tyle miła, że po każdym karmieniu
układała mnie do spania w moim łóżeczku (bo tak kazali w poradniku), co mi
pasowało; do tej pory nie lubię spać w towarzystwie.
Karmiąc
mnie mama głaskała moje włosy, nuciła pod nosem, potem nosiła mnie na ramieniu,
a ja wstrzymywałem czknięcie, bo wiedziałem, że jak tylko mi się odbije, mama
odłoży mnie gdzieś, będę musiał opuścić jej objęcia. W tej kwestii mama była
nieustępliwa, nie chciała przyzwyczaić mnie do noszenia na rękach, a poza tym
nie bardzo miała na to siły, cały czas była jeszcze słaba. Patrząc na chwiejne,
czarne litery w notesie, na zapiski ciągnące się nocami, sam nie wiem, co mam
myśleć. Czy mama lubiła te posiedzenia ze mną, czy też była nimi zmęczona i
robiła to tylko z obowiązku? Dlaczego wobec tego mi śpiewała? Może nie chciała
zasnąć?
Chyba około
trzeciego dnia po powrocie do domu przestała mówić. Rozmawiała tylko ze mną, a
i to krótko, za to sporo mi śpiewała. Nie odpowiadała na pytania taty,
wracającego z pracy, nie odbierała telefonów, nie otwierała nikomu drzwi. Byłem
zadowolony, bo mogłem mieć mamę tylko dla siebie. Zacząłem się jednak trochę
niepokoić, kiedy przestała regularnie jeść, ponieważ jej mleko od razu zmieniło
smak i wcale się nim nie najadałem. Potem nagle dostała gorączki, w mleku
pojawiło się echo smaku antybiotykowego, ale i tak je jadłem, żeby sobie
poleżeć na mamie. Myślę, że to śpiewanie sprawiło, że mama nie zapomniała
mówić. Nie śpiewa zbyt ładnie, ale lubię jej głos.
Kolejnym
skarbem, jaki wyciągam z pudła (rysunki z przedszkola mnie nie interesują, więc
rzucam je na podłogę, a za nimi leci smoczek, który już mi się znudził) jest małe,
plastikowe pudełeczko, w którym mama trzyma mój pępek. Jest to mała, brązowa,
twarda rzecz, którą podobno byłem do mamy przywiązany. Sam nie wiem po co,
skoro byłem wewnątrz mamy i nigdzie nie chciałem stamtąd iść, ale mama mówiła,
że tak po prostu jest. Może znajdę czas, żeby opowiedzieć o tym, jak fajnie
jest być w środku, dużo lepiej, niż na zewnątrz mamy. Przede wszystkim zawsze
się jest przy mamie, a to dla mnie sprawa priorytetowa.
- Mamo, a
dlaczego osy gryzą? – pytam jej czasem.
- Gryzą,
kiedy je drażnisz synku. – mówi mama.
- Ale
czemu, nie mogą nam powiedzieć, zamachać skrzydełkami?
- Takie osy
po prostu są, każde stworzenie jest czym jest i trzeba je takim
akceptować.
- A czy osy
są złe? – pytam dalej.
- Nie
synku, ani dobre, ani złe, po prostu są osami.
No więc
wyciągam wniosek, że pępek po prostu jest i być musi. Kiedyś może uda mi się
podsłuchać, do czego dokładnie służy, bo zazwyczaj jest to bardzo fajne i
ciekawe, ale rodzice z jakiegoś powodu o tym ze mną nie rozmawiają.
Obok pępka
jest moja bransoletka ze szpitala. Jarosław, syn Katarzyny, 4000, 57,
11.10.2006. Urodziłem się dokładnie tego dnia, kiedy mama chciała, od małego
staram się być dobrym dzieckiem. Nie było źle, nie było też dobrze, cóż, zdarza
się. Tak jak osy, jest jak jest.
R3. W moim pokoju
Jestem
mały, więc wielu rzeczy mogę się z łatwością dowiedzieć. Rodzina sądzi, że
bawię się spokojnie autkami i klockami, a to zajęcie absorbuje mnie tak, że
głuchnę. Nic bardziej mylnego. Słuch mam od dziecka znakomity, potrafię też
zapamiętywać różne rzeczy, a potem sobie o nich myślę, kiedy budzę się rano i
leżę w swoim pokoju.
Pokój mam
bardzo ładny. Na ścianach wiszą obrazki, malowane przez mamę, rejestracje
samochodowe z pokoju taty ze starego domu dziadków. Mam też kilka moich
obrazów. Czasem rozmawiamy z mamą o obrazach, lubię, kiedy siada ze mną w
kuchni, rozkłada albumy i opowiada mi o każdym detalu, widocznym na zdjęciu.
Czasem pozwala mi oglądać albumy z różnymi pięknymi budynkami i zachwycamy się
słońcem, zielenią i majestatem świata zatrzymanego na fotografiach.
Często
odwiedzam też mamową pracownię, do której wchodzić mi nie wolno, ponieważ mama
trzyma tam trujące farby i śmierdzące werniksy. Zabezpieczyła drzwi metalową
bramką, ale nie wie, że umiem ją pokonać górą. Robię to cichutko, jeżeli kiedyś
spadnę, będzie problem. Bramkę muszę też pokonać, aby dobrać się do pudła z
pamiątkami. Pomimo bramki wszystkie interesujące sprzęty malarskie są odłożone
tam, gdzie nie mogę ich dosięgnąć (zapobiegliwa, dobra mama). Za to niektóre
obrazy wiszą tak nisko, że mogę przejechać dłonią po ich powierzchni i odebrać
nie tylko kolor, ale też fakturę. Czasem ma ochotę je polizać, ale mama chyba
by się wściekła.
Mama maluje
dużo, bardzo dużo. Znam każdy jej obraz. Nie lubię, kiedy przychodzą do nas
ludzie i zabierają te obrazy. Rozumiem, że mama tak zarabia, ale szkoda mi
oddawać ich na poniewierkę. Ja umiem docenić ich urok.
- Jak ci
się synku podoba nowy obraz? – pyta mama z głębin swojego malarskiego,
pomazanego fartucha.
- A co to
jest mamo?
-
Abstrakcja.
- A co to
jest abstrakcja? – pytam dalej.
-
Abstrakcja stanie się tym, czym chcesz, żeby była. A dla mnie coś, co
widziałam, stało się abstrakcją. – odpowiada mama enigmatycznie.
Myślę, że w
jakiś sposób wiąże się to z teorią dotyczącą os, ale jeszcze nie wykombinowałem
jak.
Budzę się
rano, sprawdzam, która godzina, zastanawiam się, czy mogę już wstać. Pewnie
mama chce jeszcze pospać, więc piję wodę, którą dla mnie przygotowała na noc (w
nocy nie wolno pić niczego słodkiego, mama mi mówiła, że od tego psują się
zęby), a potem kładę się znowu i rozmyślam. Tak, wyborny słuch i pamięć
pozwalają mi połączyć różne fakty i opowieści w jedną, w miarę spójną całość. A
jeżeli zadzwoni dziś ciocia Justyna, to może uda mi się znowu podsłuchać coś
pod zamkniętymi drzwiami mamowej sypialni i czegoś nowego się dowiem. Wezmę
samochodzik i jak zwykle będę udawać, że parkuję go na progu. Jeżeli nie będę
za głośno buczał silnikiem, z pewnością coś usłyszę.
Jak
wspomniałem wcześniej, mama radziła sobie jak radziła po moich narodzinach. Nic
nie mówiła, patrzyła sporo w stół, który jest drewniany i ma owszem ciekawe
słoje, ale nie nadaje się moim zdaniem do wielogodzinnych kontemplacji (co
innego porysować w nim długopisem lub podziabać go nożyczkami), ale mamie to
odpowiadało. Zawartość garnków kipiała na kuchenkę, ja siedziałem w leżaczku, a
mama patrzyła w stół tak długo, aż przyszedł tata i zrobił z tym porządek, a
mamę odstawił do łóżka.
Coraz
częściej odwiedzała nas babcia Ewa, która w większości zajmowała się mamą, a
nie mną. Babcia rozumiała to patrzenie w stół, pewnie to kwestia pokrewieństwa
dusz matki i córki, a może po prostu żywe po latach wspomnienia własnego pobytu
w sanatorium dla nerwowo chorych po narodzinach dzieci. Babcia też jest odporna,
ale baby blues zaprowadził ją na oddział dla wariatów. Przepraszam, mama nie
pozwala mi mówić „wariat”, mam mówić „pacjent”. Sam nie wiem po co te korowody,
wariat to wariat, niezależnie jak go nazywać.
Babcia
gotowała obiady, sprzątała, zmieniała moje pieluszki, szykowała moje mleko,
zabierała mnie na spacery, kąpała, usypiała. Niestety nie mogła być tu na
stałe, ponieważ mieszka w innym mieście. Po jej wyjeździe mama była w gorszej
formie, niż przed jej przyjazdem. A jeżeli jeszcze do tego zdarzyło się, że
tata wyjeżdżał w delegację, można się było spodziewać marnego tygodnia. Byłem
najedzony, przebrany, wyspacerowany, ale męczyła mnie ta żałobna atmosfera i
przeczucie, że mama musi zmuszać się do wykonywania przy mnie tych wszystkich
czynności. Chciałem jej jakoś ulżyć, pomóc, ale myślenie nad tym, jak to zrobić
doprowadzało mnie do bezsenności, co raczej nie działało korzystnie na mamę,
która zdecydowanie potrzebuje paru godzin solidnego, nocnego odpoczynku.
Babcia
postanowiła działać. Rozpoczęła od zakupienia dla nas magicznej kuli z
obsydianu. Babcia jest wiedźmą i tarocistką, więc początkowo sądziłem, że wie
co robi i cierpliwie czekałem na efekty, obserwując jej bieganinę. Swoje
zdolności odziedziczyła po prababce ze strony mamy, mojej praprababce. Raczej
nie rozmawiam o tym w przedszkolu, bo ludzie tego nie rozumieją. Tarot jest
ładny, babcia ma mnóstwo różnych talii, są na nich obrazki smutne, złe i
nijakie, można się nimi zabawić, przydzielić kartom różne role, wtedy gadają ze
sobą, a na koniec mogę je pochować i udawać, że nic nie wiem o miejscu ich
pobytu. Te ładniejsze muszę lepiej ukryć, bo mama zawsze jakoś wyczuwa, gdzie
je położyłem. Ewentualnie proponuje mi nagrodę w postaci czekoladki i sam
przynoszę zgubę.
Magiczna
kula na niewiele się jednak zdała i mama milczała uparcie. Nadal opiekowała się
mną w miarę dobrze (ja tam nie narzekam, bo byłem z nią cały czas), co prawda
chodziła cały czas w tym samym ubraniu i nie myła włosów, ale nie przesadzajmy,
to się da wytrzymać. Sam bym się w życiu nie wykąpał i nie przebrał po 10
nocnych karmieniach. Nie wiem, jak wychowam własne dziecko, na szczęście mam
czas na przemyślenie tematu. Co prawda Jagoda z przedszkola bardzo się do mnie
zaleca, ale nie zwracam na to uwagi.
Po krótkiej
naradzie ze znajomymi tarocistkami i wróżbitami babcia Ewa przygotowała dla nas
zestaw kadzidełek. Osiągnęła w pewnym sensie sukces, ponieważ mama spojrzała na
nią i oznajmiła, że w tej chwili ma zgasić te śmierdzące świństwa, bo zaraz
zwymiotuje. Potem zapadła w anabiozę, z której wyrwać ją mogłem tylko ja, a i
to na krótko.
Kolejno
przerobiliśmy też magiczne dzwoneczki, czarodziejskie runy, odczynianie uroków,
oczyszczenie mentalne domu, kilka kryształów górskich, ametysty,
bioenergoterapeutów i tym podobne sprawy. Mama nadal milczała, nie jadła, mało
piła, robiła przy mnie co trzeba, a potem zasiadała przy stole i na nic nie
zwracała uwagi. Telefon dzwonił i dzwonił, babcia stukała i stukała w drzwi, a
mama siedziała i siedziała.
Wkurzały
mnie te wszystkie babciowe zabiegi, ponieważ jako dziecko mam niezły kontakt ze
światem powiedzmy no „nadprzyrodzonym” i wiem, że żadne kamienie nigdy nikomu
nie pomogły. A tym bardziej kadzidełka. Zdecydowanie lepiej zwracać się o pomoc
do ludzi, z resztą też dosyć dobrze wyczuwam, którzy są godni mojej uwagi, a
którzy nie. Chciałem powiedzieć babci, żeby przestała, ale ona nie słuchała
mnie, albo nie rozumiała, sam nie wiem. Chyba jednak nie jest zbyt utalentowana
w zakresie zjawisk paranormalnych, ponieważ nie odbierała moich komunikatów. Co
innego mama, nawet teraz będąc 300 kilometrów od domu słyszy mnie w swojej
głowie i odpowiada mi w myślach. To się chyba nazywa telepatia. Zdecydowanie
nie dla babci, lepiej niech zostanie przy tarocie.
Koniec
końców babcia doszła do wniosku, że sama nie poradzi sobie kursując między
dwoma domami i rozpoczęła poszukiwania opiekunki/ gosposi/ człowieka do zadań
specjalnych. Miałem upatrzoną jedną panią o imieniu Ela, która mieszkała w
pobliżu. Widywałem ją czasem w sklepie, czasem na spacerku, zawsze pochylała
się nade mną i coś tam mówiła. Czasem widywałem ją z dziewczynką, ale niebyt
wyraźną i zauważyłem, że babcia jej nie widzi. Domyśliłem się, że to ktoś
pochodzący z tamtej strony, ale nie chciałem o nic pytać, z resztą i tak nikt
by mnie nie zrozumiał. Podobała mi się, ale też wyczułem, że będzie podatna na
mój urok osobisty, dzięki czemu całe dnie będę spędzał u niej na rękach. Skoro
mama nie może, to ciocia ponosi, to mnie całkowicie zadowalało.
Po krótkich
uzgodnieniach Ela pojawiła się u nas w domu. Z właściwą sobie werwą zabrała się
do wyrzucania wiekowych nektarynek z miski, opróżnia lodówki z gnijących
produktów, czyszczenia podłóg i mycia okien. Znajdowała przy tym sporo czasu
dla mnie. Oczywiście spędzałem go u Eli na rękach, szarpiąc kabel domofonu,
oglądając ptaszki za oknem i zmuszając ją, aby nosiła mnie na spacerze, ciągnąc
za sobą wózek. Zostawała też u nas na noc, kiedy tata wyjeżdżał, bo tata chyba
obawiał się, że mama nie poradzi sobie ze mną i ucieknie, ale ja byłem niemal
pewien, że do tego nie dojdzie. Tak czy tak Ela zostawała.
Przez te
dwa lata z Elą mama jakoś się pozbierała. Często siadywały we dwie w kuchni, ja
wtedy zajmowałem się sam sobą, dając im szansę na pogawędkę i sobie szansę na
podsłuchanie interesujących opowieści. Ela nie oceniała mamy, tak samo jak mama
nie ocenia os. Dla niej mama była jaka była, z resztą z tego co wiem, Ela
niejedno w życiu widziała. Ela zajmowała się naszym domem, mamą i mną. Mama
potem podobno poszła do jakiegoś doktora od głowy, od którego wracała zahukana
i nerwowa, ale z czasem te wycieczki wyszły jej na dobre. Nie znam tego
doktora, znam tylko Grzesia, który przyjeżdża do mnie, kiedy jestem chory, ale
najwyraźniej ten od głowy jest równie dobrym specjalistą jak Grześ.
Oczywiście
dochodziło do drobnych sprzeczek, zwłaszcza w kwestii tak ukochanego przez mamę
jedzenia. Ela dokarmiała mnie słodyczami, a mama strasznie się o to piekliła.
Aby ją udobruchać szybko nauczyłem się jeść samodzielnie, chociaż bardo
lubiłem, kiedy mama mnie karmiła, bo wtedy wymachiwała energicznie łyżeczką i
śpiewała mi piosenki o kaszce, zupce, groszku, marchewce. Te piosenki
sprawiały, że nawet najzdrowsze jedzenie dało się przełknąć.
Niestety
potem Ela zniknęła. Podobno dokądś wyjechała, przeprowadziła się. Mama została
ze mną sama. Bardzo tęskniłem za Elą, bo mama jest dość surowa, a z Elą to był
luz blues, ale najwyraźniej mama chciała mi wynagrodzić utratę ukochanej cioci
i stała się bardziej uległa. Pamiętam Elę bardzo dobrze, dotyk jej dłoni, jej łagodność,
spokojny głos, cierpliwość i każdego dnia, kiedy o niej myślę, dziękuję jej, że
nauczyła mamę jak mnie kochać bez wyrzeczeń.
R 4. Brzuch
Obiecałem
chyba wcześniej, że opowiem co nieco o wyższości pobytu w brzuchu nad
spędzaniem czasu poza nim. Co prawda naukowcy sądzą, że pobyt ten ulega
zapomnieniu, ponieważ mózg resetuje się po 3 roku życia dziecka. Bla, bla, bla,
bla. Nawet na torturach nie przyznam się, jak wiele pamiętam, ale mogę uchylić
rąbka tajemnicy.
Pamięć
„okresu brzusznego” to pamięć dźwięków i emocji. Suszarka, strach mamy przed
osą. Głos taty, radość mamy. Zmęczenie mamy. To też pamięć kołysania, ruchy
tańczącej mamy, mamy malującej, mamy trącej jabłko (to najfajniejsze,
jednostajne trzepanie).
Mama jest
tancerką. Moje pierwsze miłe wspomnienia dotyczą kołysania i muzyki. Mama
ostrożnie stawiała stopy, ja unosiłem się i opadałem, a potem zasypiałem,
słuchając moich ulubionych melodii. Często mama puszczała je po kilka razy i
powtarzała całą choreografię, a ja kołysałem się, spałem, budziłem. Zaraz po
urodzeniu puściła mi swoją taneczną płytę i strasznie się śmiała, gdy
zauważyła, że ją poznaję. Jeden z niewielu momentów mojego wczesnego życia,
kiedy mama się śmiała.
Te
wcześniejsze, najpierwotniejsze wspomnienia nie są tak miłe. Lękałem się o
swoje życie. Mama dowiedziała się, że jest w ciąży całkowicie przypadkowo,
sądziła, że ma chory żołądek, a okazało się, że jakimś cudem powstałem ja. Z
tatą nie układało się jej wtedy najlepiej, słyszałem ich kłótnie o mnie. Mama
długo zastanawiała się, czy nie pozbyć się mnie i nie wrócić do swojego dawnego
życia, czy nie zapomnieć o mnie. Bałem się bardzo, bardziej niż boję się koni.
Mówiła czasem, że ma dosyć tej ciąży i jak się wkurzy, to ją usunie. Ciocia
Buła zamarzała wtedy z trwogi, babcia Ewa wzdychała, a ciocia Ala próbowała ją
uspokoić.
Wszystko
jakoś się ułożyło w momencie, gdy mama uznała (nie znając jeszcze mojej płci),
że jestem dziewczynką. Nadała mi piękne imię, w sklepach oglądała tylko
dziewczęce rzeczy i cieszyła się na zaplatanie mi warkoczyków. Wspomnienie jej
żalu, jej desperackich próśb o sprawdzenie jeszcze raz ekranu USG i
potwierdzenie, że jestem chłopcem („to niemożliwe, to niemożliwe” powtarzała)
boli mnie do dzisiaj. Rozmawiałem o tym z mamą, wiem, że mnie kocha takim,
jakim jestem, ale czasem smutno mi, że nie dorosłem do jej oczekiwań.
Koniec
końców mama w końcu nadała mi chłopięce imię i rozpoczęła kampanię, przygotowującą
dom na moje przyjście. Wtedy poznałem w zasadzie całą moją rodzinę i znajomych
mamy. Ha, ha, ja znam was wszystkich z brzucha. Nawet nie wiecie, że ja wiem.
Pamiętam ciocię Alę, wbijającą pinezki w ceratową wyściółkę szafy, wujka Romka,
montującego balustradę przy schodach, babcię Ewę, zachwycającą się moimi
ubrankami, dziadka Maćka, który nic nie mówił, bo nie wiedział co
powiedzieć.
Kiedy już
ich zobaczyłem wydostawszy się (a raczej po tym jak zostałem wyrugowany z
mojego kołyszącego lokum w brzuchu mamy), bardzo chciało mi się śmiać. Mama
ubrała mnie na to pierwsze wielkie widzenie w błękitny dresik i przyczesała
moje rzadkie włoski. Dała mi pełną butlę mleka, żebym jej nie marudził podczas
przyjmowania gości. Oj, zmobilizowała się solidnie, wiem, że dużo ją kosztowało
ogolenie nóg i umycie włosów, ale nie chciała, aby rodzina domyśliła się, że
zaniemówiła. Z tego śmiechu nad moją rodziną, której każdy członek przyglądał
mi się z nabożną czcią i zaciekawieniem, a przede wszystkim nad pytaniem wujka
Wojtka „Czy on mówi” w końcu zrobiło mi się niedobrze i zarzygałem błękitny
dresik, mamę oraz podłogę. Przepraszam.
Czasem
pojawiali się ludzie, których mama nie lubi. Mówili jej przykre rzeczy,
przykładowo, że jest głupia. Wiem, że nie wolno o nikim mówić „głupi”, ani
oceniać ludzi po ich wyglądzie, bo to nieelegancko. Mama wtedy popłakiwała,
wyciągała nowe podobrazie, farby, pędzle i malowała mrucząc pod nosem, że ich
wszystkich załatwi.
Starałem
się jakoś ją wtedy pocieszać, szeptałem z głębin mojej wewnętrznej dziedziny
ciepłe słowa, ale mama nie słyszała mnie. Próbowałem wymierzyć jej kilka
przyjacielskich kopniaków, ale nie zwracała uwagi. Czasem dostawałem czkawki
przez te jej nerwy. Aby rozwiązać problem, postanowiłem odwiedzić mamę we śnie.
Spała niespokojnie i przez sen płynęły jej łzy. Wtedy pokazałem jej się w
oddali, biegałem po zielonych pagórkach razem z innymi dziećmi. W pewnym
momencie odłączyłem się od nich i pobiegłem do mamy. Powiedziałem jej po prostu
„Nie płacz, wszystko będzie dobrze”, a ona zasnęła głęboko, oddychając tak
równo, jak syczą rozbijające się o brzeg fale. Kiedy się obudziła, nie
wierzyła, że jestem chłopcem, ale wkrótce potwierdziło to USG i mama znowu
miała kłopoty.
Chciałbym
być znowu tak blisko z mamą. Czasem zakradam się do jej sypialni i delikatnie,
powolutku, noga za nogą, ręka za ręką, wspinam się na jej łóżko. Gdyby się
obudziła, pewnie wyrzuciłaby mnie z powrotem do mojego pokoju. Kiedy już
przemknę się nad nią, przytulam ucho do jej pleców i słucham bicia mamowego
serca, zapadam powoli w sen i wiem, że wszystko będzie dobrze.
R5. Morza szum
Mama źle
znosi bezczynność. Odkąd tylko pamiętam cały dzień miotała się po domu, przed
domem i poza domem. W sumie nie ma na co narzekać, bo często zabierała mnie ze
sobą na zakupy, place zabaw, do lasu, do parku, w góry, do koleżanek, do sal
zabaw, na Mikołajki, do zoo itp. Pakowała wtedy swoją przepastną, brązową
torbę, wypychała ją zapasowymi skarpetkami, majteczkami, ciuszkami na zmianę,
napojami, jedzeniem, zabawkami, dziwne, dla siebie nigdy nic tam nie wkładała,
no może papierosy. Potem pakowaliśmy się do auta i wyruszaliśmy na wielką
przygodę. Nawet spacer z mamą wokół osiedla jest niezłą zabawą, bo zawsze
wypatrzymy ciekawe kałuże, wdepniemy w jakieś błoto lub pogadamy z psami
sąsiadki.
Przy
niesprzyjającej pogodzie zajmowaliśmy się domem. Mama zakładała mi rękawiczki,
a ja dokładnie ścierałem kurz ze wszystkich mebli, podczas gdy ona szorowała
łazienkę. Odkurzaliśmy, praliśmy firany (fajna zabawa, bo przebrałem się za
czarodzieja i miotałem po kanapie), trzepaliśmy dywany, czyściliśmy klamki i
przełączniki, wstawialiśmy pranie. Mama zawsze znalazła coś do sprzątnięcia,
zwłaszcza, gdy zabrakło naszej Eli.
Najlepiej
wspominam letnie wyjazdy nad morze. Mama szykowała tony rzeczy, tata pomstował
ładując je do auta, potem następowała Wielka Podróż, na końcu której czekały
wielkie atrakcje. Podczas wakacji mama nieco rozluźniała się, częściej kupowała
mi niepotrzebne, byle jakie zabawki i nie zwracała uwagi, że odżywiam się
goframi. Chodziliśmy na długie spacery, a ja wciskałem jej w kieszenie drobne
kamyczki, muszelki, pomięte pióra i gładkie patyki. Rozmawialiśmy godzinami o
niczym. Czasem kładliśmy się razem w łóżku i patrzyliśmy na siebie tak długo,
aż zasnąłem, mając przed oczami oczy mamy, ciemne, śpiące, spokojne. Kiedy jest
mi ciężko, kiedy Bartek wyrywa mi zabawki i czuję złość na cały świat, myślę o
wakacyjnej mamie i robi się jakoś troszkę lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz