Kiedy pada deszcz, a gardło boli, warto zajrzeć do albumu ze zdjęciami
W zeszły piątek
opublikowałam dla Was film, w którym opowiadam o metodzie Gallowaya. Pod koniec
nagrania wspomniałam o nietypowym naszyjniku, który na tę okazję założyłam.
Obiecałam też, że wyjaśnię, co to jest i skąd się wzięło. I niniejszym z przyjemnością dotrzymuję słowa. Jestem mocno przeziębiona, tym chętniej przeniosę się gdzieś, gdzie czułam się dobrze.
Naszyjnik to duńska korona, przywieziona z wyspy Bornholm. Otrzymując resztę można poprosić
o wydanie jej właśnie „dziurawymi” monetami, które należy potem mocno ściskać w
dłoniach, aby je „naszczęścić”. O bycie szczęśliwym na Bornholmie nietrudno,
więc moja moneta jest dobrze naładowana. Należy ją nosić na sobie, w kieszeni,
gdzie chcecie. Ja wybieram opcję „na sobie”. Może przyciągnie dobrego wydawcę?
Bornholm jest
fajnym miejscem, ponieważ (w przeciwieństwie do Minorki, na którą lot z
przesiadkami trwa niemal cały dzień) nie trzeba długo podróżować, aby się tam
dostać. Będąc w rejonie zachodniego wybrzeża, wystarczy wsiąść w Kołobrzegu na
statek, aby po czterech i pół godzinie wylądować w Nexo. Uprzedzam tutaj, że
„statek” to określenie na wyrost, chodzi bardziej o „krypę”, ale nie tonie, da
się wytrzymać, zwłaszcza, że nie opłaca się wracać tego samego dnia. Polecam
zostać na dwa czy trzy, aby wyleczyć chorobę morską i zwiedzić wyspę. Noclegów
nie brakuje.
Bornholm jest do
zwiedzania świetny, bo niewielki. Wystarczy rower, aby dostać się niemal w
każdy zakątek wyspy. Nawiasem mówiąc miejscowi nie uważają jazdy na rowerze za
sport, to tak, jakbym ja uważała jazdę tramwajem za sport. A więc rower,
ewentualnie dla osób z małymi dziećmi elektryczny samochodzik (można je tu
wypożyczyć) i w drogę!
Jeśli nie macie
ochoty przemieszczać się, wybierzcie się do jednej z tutejszych wędzarni.
Działają na zasadzie „all you can eat”. Przy barze kupuje się naklejkę, która
upoważnia do częstowania się rybami tak długo, aż się najemy. Warto, naprawdę
warto, ryby są tu bardzo dobre i przekonają nawet zaciekłych mięsożerców. A jak
już się najecie, koniecznie zejdźcie na tutejszą piaszczystą plażę, wygląda
dokładnie tak, jak plaża w moim ukochanym Lubiatowie, dokąd jako dziecko
jeździłam z dziadkami.
Z ciekawostek: na
Bornholmie ponad trzysta dni w roku to dni słoneczne. Spokojnie możecie się tam
wybrać jeszcze końcem września. Miejscowi z pewnością zadbają, abyście czuli się tam świetnie. Swoją drogą dziwne, że dosłownie kawałek obok, na polskim wybrzeżu, we wrześniu nic już się nie dzieje, smaczna ryba pozostaje w sferze marzeń, a uprzejmość to rzadkość. Być może to kwestia braku słońca, być może ogólnego podejścia do życia, niewiele można z tym zrobić.
Wiele można za to w kwestii śmieci. Polskie plaże to dosłownie wysypiska. Śmieci są wszędzie. Bardzo lubię nasze plaże i przykro mi, gdy patrzę jak się staczają. Dlatego apeluję: zbierajcie swoje śmieci, plaże będą znacznie przyjemniejsze bez zabrudzonych pieluszek, puszek po piwie, petów, ogryzków, papierów, opakowań po chrupkach i tym podobnych. Na Borholmie ich nie ma, nie bądźmy gorsi.
Szerokiej drogi i czekam na wrażenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz