22.09.2014

Życie bieganiem

W tym tygodniu moje myśli zaprząta jedno wydarzenie: 36. PZU Maraton Warszawski. Co z nim będzie? Tego jeszcze nie wiem, trzy tygodnie choroby poczyniły spustoszenia. Z jednej strony bardzo chcę biec, z drugiej myślę, nie może nie trzeba. 


Nie żyję bieganiem, biegam, żeby żyć. I tego nie lubię, serio, nie lubię tej czynności. Nie lubię wstawać nad ranem. Wcale nie lubię zimna. Ani deszczu. Ani gorąca. Nie lubię jeść batonów energetycznych i nie lubię napojów izotonicznych, bo są ohydne. Nie lubię tego. I jest to nudne.

Nie obchodzą mnie medale i puchary. Tyle lat trenowałam różne dyscypliny, że obrzydło mi to sztuczne złotko, dyplomy. Koszulki okolicznościowe i drobne upominki. To paciorki, może kiedyś, dawno temu, kiedy byłam mała, kusiły. Teraz są mi obojętne. 

Jestem starym sportowcem i czuję to w kościach, stawach, ścięgnach, zmuszanych przez lata do wysiłku. Kiedy zaczynam biec moje ciało mówi, żebym się od niego odczepiła. Chce spokoju, służyło dobrze, może wypadałoby wysłać je na zasłużoną emeryturę. Zwłaszcza, że kolana bolą. Bolą kostki. Stopy. Ciężko mi rozgrzać ciało od tylu lat przyzwyczajane do wysiłku. Zanim serce zacznie bić szybciej, czuję się dziwnie słabo. Ale to przechodzi.

Po mniej więcej czterech – pięciu kilometrach, kiedy przestanę się skupiać nad tym, jak bardzo mi się nie chce, na stopach, na deszczu, który mnie moczy, słońcu, które ogrzewa mi głowę, nie noszę tego chyba najbardziej, w głowie pojawia się pustka. Myśli przychodzą i odchodzą, nie poświęcam im uwagi. Nie mają nade mną władzy, podobnie jak nie ma deszcz i bolące kolana. Przestają boleć, a deszcz przestaje być dokuczliwy. Koncentruję się na ruchu. Medytuję. 

Niestety żebym mogła medytować, muszę oddychać, a z tym… Są kłopoty. W ogóle to ze wszystkim są kłopoty. Napisałam kiedyś kawałek opowiadania, w którym próbowałam oddać jak to jest, kiedy ciało, kiedyś sprawne, posłuszne, szybkie, powoli i nieubłaganie zużywa się. Dla sportowca to bolesny moment, kiedy zdaje sobie sprawę, że nie jest niezwyciężony. I pokonają go nie tyle przeciwnicy, ile upływ czasu. Moje opowiadanie brzmiało mniej więcej tak:

...Śpię. We śnie jestem małym chłopcem. Gram w tenisa na korcie numer cztery. Najlepszym. Każda piłka wchodzi idealnie. Każdy ruch jest płynny i mocny. Kątem oka zauważam zachwyt na widowni. Jestem niepokonany.
Rwący ból kolana przerywa sen. Przewracam się z jękiem. Strącam na podłogę książkę, którą czytałem do północy. „OPEN”. Autobiografia Agassiego.
Siadam na łóżku. Bolą mnie plecy. Jestem cały zesztywniały. Wczorajszy mecz. Dzisiejsza wypłata. 6:4, 6:3, 6:2. Drogo wychodzi. Mięśnie jak zamarznięte. Ruszam się delikatnie, czuję jakbym kruszył lód na ciele. Powoli zaczyna krążyć krew. Jest coraz lepiej. Wstanę. Za moment wstanę.
Schylam się i podnoszę biografię. Oczy Agassiego patrzą na mnie wyzywająco. Zatrzaskuję książkę. Klaps! Nie będę czytał dalej. Wrzucam ścierwo pod łóżko, Agassi to ćpun, nie chce mi się z nim gadać.
Kupienie „OPEN” kosztowało mnie pięć godzin grania z zawodnikami. Każda godzina dziesięć złotych. Dycha za bieganie z wywalonym jęzorem. Nie wolno mi z nimi wygrywać. Muszą mieć poczucie własnej mocy. A przegrana zdołowałaby tych gładkich chłopaczków o kobiecych dłoniach. Nigdy nie będą tak dobrzy jak ja...

Ale wróćmy do biegania, w tenisa nie gram od lat z powodu solidnej kontuzji, która na dobre wysłała mnie poza kort. Szkoda, lubiłam to bardzo. Było, minęło. Chciałabym pobiec, ale przypomina mi się, co mówiła moja prababka. Jeżeli spotkasz pięknego rumaka, który zaprasza, abyś na niego wsiadł, wskakuj bez wahania. Trzymaj się mocno i pędź przed siebie. Ale jeśli poczujesz, że zaczynasz się zsuwać, zeskakuj. Zeskakuj, zanim spadniesz i się poobijasz. Przyjdzie następny koń. Obiecuję. 

Czy mam czekać na następnego? 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz