16.09.2014

Tworzę dla pięciu procent

Reszta mnie nie obchodzi. O co chodzi? To wymaga dłuższego wywodu. Na szybko powiem, że nie chodzi o pieniądze.


Moja siostra Alicja szykowała się do ślubu. Jak powszechnie wiadomo jest to przedsięwzięcie skomplikowane, wymagające starannego planowania i śledzenia postępu prac, aby całość mogła się zakończyć efektownym weselem, w wypadku Alicji trzydniowym.

Organizacja wymagała oczywiście konsultacji ze wszystkimi możliwymi koleżankami i krewnymi, bliższymi i dalszymi. Mnie Alicja raczej omijała, wiedząc, że na wiele liczyć nie może, ponieważ jestem średnio ogarnięta. Ogarniam skomplikowane fabuły, nie ogarniam życia, też tak macie? Ale nie o tym, o tym kiedy indziej. Wtedy Alicja zadzwoniła. Na skargę.

- Hej! – rzuciła swoim takim trochę wyniosłym tonem; w rzeczywistości jest po prostu stanowcza. – Dzwonię w sprawie obrączek! – wyjaśniła nie pytając, co tam u mnie. Zanim zdążyłam jakoś zareagować, wrzuciła drugi bieg i rozpoczęła pełen goryczy monolog. – Czy ty wiesz, że ten twój złotnik, ten znajomy… Czy ty wiesz, co on mi powiedział?! – zapytała z takim dramatyzmem, że telefon o mały włos nie wyleciał mi z dłoni. – Otóż powiedział mi, że nie zrobi dla mnie obrączek!

- Co?! – zapytałam. Adam jest solidnym człowiekiem, znamy się nie od dziś, obiecał, że zajmie się Alicją.

- Tak! Dokładnie tak! Nie zrobi! A wiesz dlaczego?! – zawiesiła głos Alicja.

- Nie – odpowiedziałam, bardzo cicho, trochę przestraszona, bo Alicja była naprawdę solidnie zła.

- Bo chciałam, żeby je wykonał według mojego projektu! A on powiedział, że mogę zamówić tylko to, co jest w katalogu. Że opracowywał swoje wzory latami i nie będzie ich zmieniał. I jak mi to nie pasuje, mogę iść do kogoś innego.

Zakończyłam tę fatalną rozmowę tak szybko jak się dało, bo doskonale wiedziałam, że nie namówię Adama, aby zrobił cokolwiek, do czego nie jest przekonany. W wywiadach otwarcie mówi, że tworzy dla pięciu procent ludzi, którzy akceptują jego projekty, a reszta go nie interesuje. Alicja mogła się pieklić i pomstować, wiedziałam, że nie dostanie tego, co chce, ponieważ projekty to sprawa zamknięta i koniec.

Sporo czasu zajęło mi jako pisarzowi przekonanie się do tak radykalnego stanowiska i ten moment nastąpił właśnie wtedy, po rozmowie na temat obrączek. Początkowo pisałam dla wszystkich. Każda uwaga, każde zmarszczenie czoła przez przeglądających rękopisy było dla mnie impulsem, aby wprowadzać zmiany. Przekopywałam więc tekst raz po raz, a czytelnicy nadal szarpali się z opowieścią na wszystkie strony, nie patrząc na to, czy delikatna tkanina nie strzępi się czy wręcz nie rozdziera. A ona pękała w coraz większej liczbie miejsc. Łatałam je jak mogłam, jednak zamiast ciekawego patchworku dostawałam byle jaką szmatę. Owszem, była to szmata okupiona tytaniczną pracą, ale nie zmieniało to faktu, że wytworzyłam po prostu kawał fatalnej ściery.

Odcięłam się od tych wszystkich wniosków o zmiany. Wzięłam odpowiedzialność za to, czego jestem autorem. Nauczyłam się kształtować dzieło i podejmować decyzje w jego sprawie. A potem się ich trzymać. Zaczęłam słuchać rad i je analizować, a nie przyjmować bezkrytycznie i natychmiast siadać do pracy, wycinać, skracać czy przeredagowywać tekst.

Dziś tworzę dla tych, którzy zaakceptują moją literaturę. Dla tych, którzy przyjmą moje książki takimi, jakie są, rozumiejąc, że dzieło to dzieło. Można je krytykować, można się z nim nie zgadzać, ale nie można ich zmieniać. To prawo przysługuje wyłącznie twórcy.

Takie podejście ma wymiar niezwykle praktyczny. Otóż jestem kompletnie odporna na krytykę. To pewnie kwestia doświadczenia – jako malarz poobijałam się tu i ówdzie. Mogę więc powiedzieć tym z mniejszym stażem, że do wszystkiego można przywyknąć. To trochę tak jak z trenowaniem sztuk walki. Po stoczeniu odbyciu sparingów zawodnikowi przestają się robić siniaki. Mówi się, że jest „obity”. Artysta też musi się obić.

Wracając do tematu. Chciałam Wam dzisiaj napisać parę słów na temat motywacji w pracy twórczej, a wyszło znowu jakoś  jak to mówimy w informatycznym świecie „prawą ręką przez lewe ucho”. Spróbuj sięgnąć, skomplikowane. Dzisiejszy wpis miał traktować nie o procentach, tylko o motywacji pisarza, która przyszła mi do głowy gdy siadałam dziś nad ranem do pracy (jestem chora i tułam się nocami po domu), o której nie powiedziałam na razie ani słowa. Myślę jednak, że dotarłam do sedna okrężną drogą.

Sekret mojej motywacji tkwi właśnie w tych pięciu procentach. W tej wąskiej grupie ludzi, dla których piszę każde zdanie. Dla nich dobieram słowa. Dla nich staję na środku ulicy i zapamiętuję sytuację, która będzie idealna dla mojej fabuły. Z ich powodu spłonęło kilka dobrych obiadów (przypominam biedną zupę z zeszłego tygodnia), a w piecyku pękło zapomniane przez Boga i ludzi naczynie żaroodporne. Dla tych ludzi daję z siebie wszystko, dostając w zamian pewną autentyczność powstającego tekstu, szczerość przekazu i może choć krztę uznania odbiorców.

A reszta? Co z nimi? Cóż… Sami wiecie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz