Przyszła płyta. Płyta
przez duże „p”, zamówiona na niemieckim Amazonie, w Polsce nie do znalezienia,
albo źle szukam. Na płycie widzę kawałek szczupłej pani i napis „callanetics”.
Do tego obietnica, że po dziesięciu godzinach z callanetics będę wyglądać o
dziesięć lat młodziej. Idę w to.
Wkładam płytę do
odtwarzacza i przenoszę się w jednej chwili dwadzieścia parę lat wstecz. Właśnie
spełnia się moje marzenie, mam wehikuł czasu. I znów mam dwanaście lat, a moja
mama nosi jeszcze długie włosy. Splata je w gruby warkocz, a kiedy się nudzimy,
pozwala rozplatać i czesać. Wpinać spinki i grzebyki, doczepiać sznury
sztucznych perełek. Stroimy ją niczym królową. Ma tyle włosów, że wystarczy dla
trzech dziewczynek. Jest nas trzy, ja – najstarsza. Każda dostaje kawałek głowy
i dekoruje go, potem każe się przeglądać, powiedzieć, czy jest ładnie.
Mam dwanaście lat
i mama mówi, że jest gruba. Nie sądzę, nie tak to widzę. Uważam, że jest ładna,
najładniejsza wtedy, gdy nałoży na powieki cienie w odcieniu agatów, przełamana
błękitem i szarością zieleń. Teraz nikt się tak nie maluje. Szkoda. Chociaż nie
musi za pomocą szczoteczki do zębów tuszuje rzęsy, nieposłusznie zbijają się w
kępki, śmieszne, do dziś nie pozwala wyrzucać starych szczoteczek, ale teraz
używa ich do szorowania kranów i fug.
Mama uważa, że
jest gruba i postanawia schudnąć. Ponieważ ciotka i sąsiadka z góry również
deklarują problemy z wagą, wspólnie ustalają dietę, chyba nawet korzystają z
pomocy jakiegoś lekarza; daje im tabletki na odchudzanie, jedne z pierwszych
dostępnych w Polsce. Niezbyt zdrowe. Nawiasem: do tego momentu nie zdawałam
sobie sprawy, że wygląd może być niestosowny, właściwie nadal uważam, że nie ma
większego znaczenia, ale wracajmy do głównego wątku. Dodatkowo mama (później
też ciotka oraz sąsiadka) zapisuje się na callanetics. Mówi, że nie potrafi
wykonać ani jednego ćwiczenia, bo ma nadwagę. Nie wiem, nie wiem, nie wydaje mi
się, ale ona mnie nie słucha. Ani mnie, ani żadnej z moich sióstr.
Mama. Ciotka. Ćwiczą
w domu, tarzają po dywanie, śmieją się na głos, czemu kobiety śmieją się
dzisiaj tak rzadko? Razem z siostrami skaczę po kanapie, jem dmuchany ryż,
wskakuje mi do gardła, ale co tam. Potem otwierają szafę, tę trzydrzwiową,
pełną ciekawostek, tu nie wolno grzebać bez pozwolenia, a pozwolenia się nie
dostaje (udzielam go sobie sama, mama nic o tym nie wie). Mierzą ubrania, do
których planują schudnąć. Jest tam sukienka ze srebrnej i czerwonej lamy. Jest
kremowa sukienka z żorżety, tę wielbię. Niestety mama wyrzuciła ją podczas przeprowadzki,
i tę, i te z lamy, bardzo wielka szkoda. Bardzo wielka, żal mi też tego
ciasnego mieszkania, w którym dzieliłam pokój z siostrami; spałyśmy obok siebie
we trzy. Kiedy rozłożyło się łóżka, nie dało się między nimi przejść. Tylko
jamnik jakoś się przeciskał, śmiałyśmy się, że jest glistą.
Płyta leci, wstaję z podłogi. Rozważam: ćwiczyć, nie
ćwiczyć? Ostatecznie wchodzę na kanapę i skaczę po niej. Samemu źle się skacze,
ale to zawsze coś. I tak mija mi callanetics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz